Pilot do bramy garażu został w lincolnie pod pubem, zaproponowałem więc Maggie, żeby zaparkowała przed garażem. Zorientowałem się, że klucze do domu, które miałem na tym samym kółku co kluczyki do samochodu, skonfiskował barman. Musieliśmy obejść dom i wziąć zapasowy klucz – ten, który dał mi Roulet – spod popielniczki stojącej na stoliku na tarasie z tyłu. Weszliśmy tylnymi drzwiami, które prowadziły prosto do mojego gabinetu. Tak było lepiej, bo w moim stanie wolałem uniknąć wspinania się na frontowe schodki. Zmęczyłbym się, a poza tym widok z werandy na panoramę miasta mógłby przypomnieć Maggie o jaskrawej nierówności między życiem prokuratora a życiem gnidy i frajera.
– O, śliczne – powiedziała. – Nasza filiżaneczka.
Podążyłem za jej spojrzeniem i zobaczyłem, że patrzy na zdjęcie naszej córki zrobione w Disneylandzie. Uradowałem się w duchu, że bezwiednie zdobyłem u niej jakiś punkt.
– Tak – odrzekłem, marnując doskonałą sytuację.
– Gdzie jest sypialnia? – spytała.
– No, no, nie lubisz niczego owijać w bawełnę, co? W prawo.
– Przepraszam, Haller, ale nie zostanę za długo. Stacey zgodziła się na dwie dodatkowe godziny, ale jest taki ruch, że za chwilę będę musiała wracać.
Zaprowadziła mnie do sypialni i usiedliśmy obok siebie na łóżku.
– Dziękuję – powiedziałem.
– Przysługa za przysługę – odrzekła.
– Wydawało mi się, że za tamtą przysługę już się odwdzięczyłaś, kiedy odwiozłem cię do domu.
Położyła mi dłoń na policzku i odwróciła moją twarz do siebie.
Pocałowała mnie. Wziąłem to za potwierdzenie swoich domysłów, że naprawdę się wtedy kochaliśmy. Dręczyło mnie, że nic nie pamiętałem z tamtej nocy.
– Guinness – powiedziała, oblizując wargi.
– I wódka.
– Niezłe połączenie. Jutro będziesz cierpiał.
– Jest za wcześnie. Już wieczorem zacznę cierpieć. Wiesz co, może skoczylibyśmy na kolację do „DanTana's”? Na bramce stoi teraz Craigi…
– Nie, Mick. Muszę wracać do Hayley, a ty musisz iść spać.
Uniosłem ręce w geście kapitulacji.
– Dobra, dobra.
– Zadzwoń rano. Chcę z tobą pogadać, kiedy będziesz trzeźwy.
– W porządku.
– Chcesz się rozebrać i położyć?
– Nie, poradzę sobie. Tylko…
Rozciągnąłem się na łóżku i zrzuciłem buty. Potem przeczołgałem się na bok i otworzyłem szufladę w nocnej szafce. Wyciągnąłem z niej fiolkę tylenolu i płytę CD, którą dał mi klient, Demetriusz Folk. Był bandziorem z Norfolk, którego ulica znała jako Lila Demona. Powiedział mi, że pewnej nocy miał wizję i wie, że czeka go wczesna i gwałtowna śmierć. Dał mi płytę, każąc mi jej słuchać, kiedy już umrze. Spełniłem jego polecenie. Przepowiednia Demetriusa się sprawdziła. Zginął w ulicznej strzelaninie pół roku po tym, gdy podarował mi CD. Na płycie napisał „Req – Wiem dla Lila Demona”. Była to składanka ballad wypalonych z płyt Tupaca.
Włożyłem CD do odtwarzacza stojącego na nocnej szafce i po chwili odezwały się pierwsze rytmiczne takty „God Bless the Dead”. Pieśń była hymnem na cześć zmarłych towarzyszy.
– Słuchasz tego? – zdziwiła się Maggie, patrząc na mnie z niedowierzaniem.
Wzruszyłem ramionami – z trudem, bo opierałem się na łokciu.
– Czasami. Ta muzyka pomaga mi lepiej zrozumieć klientów.
– To ludzie, którzy powinni siedzieć w więzieniu.
– Część pewnie tak. Ale wielu ma sporo do powiedzenia. Niektórzy są prawdziwymi poetami, a ten był z nich największy.
– Był? To ten, którego zastrzelili przed muzeum samochodów na Wilshire?
– Nie, mówisz o Biggiem Smallsie. Ten to wielki Tupac Shakur.
– Nie wierzę, że słuchasz takich bzdetów.
– Mówiłem już. To mi pomaga.
– Zrób coś dla mnie i nie słuchaj tego przy Hayley.
– Bądź spokojna, nie będę.
– Muszę już iść.
– Zostań jeszcze trochę.
Posłuchała, ale siedziała sztywno na brzeżku łóżka. Widziałem, że stara się zrozumieć tekst piosenki. Trzeba było mieć do tego niezłe ucho i trochę czasu. Następna na płycie była „Life Goes On”, dostrzegłem, jak Maggie tężeje, pochwyciwszy niektóre słowa.
– Mogę już iść? – spytała.
– Maggie, jeszcze tylko parę minut.
Odrobinę ściszyłem muzykę.
– Wiesz co, wyłączę to, jeżeli zaśpiewasz mi tak jak kiedyś.
– Nie dzisiaj, Haller.
– Nikt nie zna takiej Maggie McPershing jak ja.
Uśmiechnęła się lekko, a ja milczałem przez chwilę, wspominając dawne czasy.
– Maggie, dlaczego ze mną zostałaś?
– Mówiłam już, że nie mogę zostać.
– Nie, nie pytam o dzisiaj. Mam na myśli to, że nie zerwałaś ze mną kontaktów, nie obgadujesz mnie przy Hayley i zawsze się zjawiasz, kiedy cię potrzebuję. Tak jak dzisiaj. Niewielu znam ludzi, których byłe żony ciągle lubią.
Zamyśliła się na moment.
– Nie wiem. Może dlatego, że widzę w tobie zadatki na dobrego człowieka i dobrego ojca.
Skinąłem głową w nadziei, że ma rację.
– Powiedz mi, co byś robiła, gdybyś nie została prokuratorem?
– Pytasz serio?
– Tak, kim byś była?
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Robię to, o czym zawsze marzyłam. Mam szczęście. Po co miałabym to zmieniać?
Otworzyłem fiolkę i połknąłem bez popijania dwie pastylki tylenolu. W głośnikach zaczęła się „So Many Tears”, kolejna ballada dla zmarłych. Wydawała się całkiem na miejscu.
– Chyba byłabym nauczycielką – oświadczyła. – W podstawówce.
Uczyłabym dziewczynki w wieku Hayley.
Uśmiechnąłem się.
– Pani McPershing, pani McPershing, pies mi pogryzł zadanie domowe.
Trzepnęła mnie w ramię.
– Nie, to miłe – powiedziałem. – Byłabyś świetną nauczycielką… gdybyś tylko nie kazała dzieciom zostawać po lekcjach bez prawa do kaucji.
– Bardzo śmieszne. A ty?
Pokręciłem głową.
– Kiepski byłby ze mnie nauczyciel.
– Pytam, co byś robił, gdybyś nie był adwokatem.
– Nie wiem. Ale mam trzy lincolny. Chyba założyłbym wypożyczalnię limuzyn. Woziłbym ludzi na lotnisko.
Uśmiechnęła się.
– Na pewno skorzystałabym z twoich usług.
– Świetnie. Mam już jedną klientkę. Daj mi dolara, a przykleję go sobie na ścianie.
Ale przekomarzanie się z nią nie przyniosło żadnej ulgi. Położyłem się na wznak, zasłaniając dłońmi oczy i próbując zapomnieć o tym dniu, o wpatrujących się w wieczną ciemność oczach Raula Levina leżącego na podłodze własnego domu.
– Wiesz, czego się kiedyś bałem? – spytałem.
– Czego?
– Że nie będę umiał rozpoznać niewinności. Że stanie przede mną niewinny człowiek, a ja tego nie zauważę. Nie mówię o wyroku winny – niewinny. Mówię o prawdziwej niewinności.
Maggie milczała.
– A wiesz, czego powinienem się bać?
– Czego, Haller?
– Zła. Zła w czystej postaci.
– Co masz na myśli?
– Wielu ludzi, których bronię, nie jest złych. Owszem, są winni, ale nie są źli. Rozumiesz, o co mi chodzi? Jest różnica. Słuchasz ich, potem słuchasz tych piosenek i wiesz, dlaczego wybrali w życiu to, co wybrali. Ludzie próbują sobie jakoś radzić, żyć z tym, co mają, a niektórzy nie mają zupełnie nic. Ale zło to co innego. Jest jak… sam nie wiem. Ale istnieje i kiedy przychodzi… Nie wiem, nie umiem tego wytłumaczyć.
– Jesteś po prostu pijany.
– Wiem tylko, że powinienem się tego bać, ale bałem się czegoś zupełnie odwrotnego.
Pogładziła moje ramię. Ostatnią piosenką na płycie była „to live & die in La.”, moja ulubiona z całej składanki. Zacząłem cicho nucić, a potem śpiewać refren.
żyć i umrzeć w Los Angeles to jest dopiero miasto musisz zobaczyć, żeby zrozumieć każdy chce tu być wkrótce przestałem śpiewać i zakryłem rękami twarz. Zasnąłem w ubraniu. Nie słyszałem, kiedy wyszła z domu kobieta, którą kochałem najbardziej na świecie. Potem powiedziała mi, że przed zaśnięciem wymamrotałem tylko: „Nie mogę dłużej”.
Nie miałem na myśli śpiewania.