Kiedy nadjechał lincoln, dałem dwa dolary człowiekowi w czerwonej kurtce. Opuściłem lotnisko i ruszyłem na południe Hollywood Way w kierunku centrum Burbank, gdzie znajdowały się wszystkie studia. Zjawiłem się w „Smoke House” przed Levinem i przy barze zamówiłem martini. W telewizji nadawano właśnie najnowsze wiadomości o rozpoczęciu turnieju koszykarskiej ligi uniwersyteckiej.
W pierwszej rundzie Floryda pokonała Ohio. U dołu ekranu wyświetlił się napis „Marcowe szaleństwo”. Uniosłem w toaście kieliszek.
Zaczynałem poznawać smak prawdziwego marcowego szaleństwa.
Wszedł Levin i przed kolacją zamówił piwo. Nalano mu zielone – jeszcze z obchodów dnia świętego Patryka. Pewnie był spokojny wieczór. Może wszyscy poszli do „Four Green Fields”.
– Nie ma to jak porządny klin, a najlepiej zielony – powiedział z irlandzkim akcentem, który powoli stawał się nudny.
Upił pianę, żeby bezpiecznie donieść szklankę do stolika, i podeszliśmy do szefowej sali, aby znalazła dla nas wolne miejsca. Zaprowadziła nas do wyłożonego czerwonym materiałem boksu w kształcie litery U. Usiedliśmy naprzeciw siebie, aktówkę postawiłem obok. Kiedy zjawiła się kelnerka, zamówiliśmy pełny zestaw: sałatki i steki z ziemniakami. Poprosiłem też o specjalność restauracji, grzanki serowo – czosnkowe.
– To dobrze, że nie lubisz nigdzie wychodzić w weekendy – powiedziałem do Levina, gdy kelnerka odeszła. – Zjesz taką grzankę, a twój oddech zabije pewnie każdego, kto się do ciebie zbliży.
– Chyba zaryzykuję.
Potem umilkliśmy na dłuższą chwilę. Czułem, jak alkohol zaczyna zagłuszać moje wyrzuty sumienia. Musiałem zamówić następne martini, kiedy przyniosą sałatki.
– No? – zapytał w końcu Levin. – To ty chciałeś się spotkać.
Skinąłem głową.
– Chcę ci opowiedzieć historię. Nie znam wszystkich szczegółów, ale opowiem ci ją tak, jak się moim zdaniem rozegrała. Potem ty mi powiesz, co o niej sądzisz i co powinienem zrobić, zgoda?
– Lubię historie. Mów.
– Ta chyba ci się nie spodoba. Zaczyna się dwa lata temu od…
Urwałem, ponieważ w tym momencie kelnerka postawiła na stoliku sałatki i koszyczek z serowymi grzankami. Poprosiłem o następne martini, mimo że kieliszek miałem jeszcze do połowy pełny.
Chciałem mieć pewność, że nie będzie żadnej przerwy.
– No więc wszystko zaczyna się dwa lata temu – podjąłem po chwili. – Od Jesusa Menendeza. Pamiętasz go, nie?
– Tak, wspominaliśmy o nim któregoś dnia. DNA. Zawsze mówiłeś, że to ten klient, który trafił do pudła, bo wytarł fiuta w puszysty różowy ręcznik.
Uśmiechnął się, bo rzeczywiście często sprowadzałem sprawę Menendeza do tego wulgarnego szczegółu. I często rozbawiałem nim innych prawników, gdy wymienialiśmy się frontowymi opowieściami w „Four Green Fields”. Wtedy nie wiedziałem jeszcze tego co teraz.
Nie odwzajemniłem uśmiechu.
– No więc okazuje się, że on tego nie zrobił.
– Jak to? Ktoś inny wytarł mu ręcznikiem fiuta?
Tym razem Levin głośno się roześmiał.
– Nie, nie rozumiesz. Chcę powiedzieć, że Jesus Menendez jest niewinny.
Levin spoważniał. Skinął głową, domyślając się reszty.
– Siedzi w San Quentin. Tam dzisiaj byłeś.
Przytaknąłem.
– Cofnę się do początku historii – powiedziałem. – Nie miałeś za dużo roboty przy sprawie Menendeza, bo właściwie nie było nic do zrobienia. Mieli DNA, jego zeznanie, w którym sam się pogrążył, i trzech świadków, którzy widzieli, jak wrzucał nóż do rzeki. Noża nie znaleźli, ale mieli świadków – jego współlokatorów. Sprawa była beznadziejna. Prawdę mówiąc, wszedłem w to tylko dla reklamy, moja rola sprowadzała się w zasadzie do zawarcia ugody. Menendez nie chciał, mówił, że tego nie zrobił, ale nie było wyboru. Prokurator żądał kary śmierci. I Menendez dostałby ją albo dożywocie bez możliwości warunku. Wytargowałem dożywocie z warunkiem i zmusiłem gnojka, żeby to przyjął. Zmusiłem.
Spojrzałem na nietkniętą sałatkę. Uświadomiłem sobie, że nie mam ochoty jeść. Chciałem tylko pić i wytrawić wódką wszystkie komórki winy w mózgu.
Levin czekał na ciąg dalszy. On też nie jadł.
– Jeżeli nie pamiętasz, sprawa dotyczyła morderstwa kobiety Marthy Renterii. Była tancerką w „Cobra Room” na East Sunset.
Pewnie nigdy tam nie trafiłeś, co?
Levin przecząco pokręcił głową.
– Nie ma tam sceny – ciągnąłem. – Pośrodku mają taki dołek i przed każdym numerem wchodzą faceci przebrani za Aladyna, wnosząc na bambusowych kijach wielki kosz. Stawiają go i zaczyna grać muzyka. Wtedy kosz się otwiera i ze środka zamiast kobry wychodzi dziewczyna i tańczy. Potem zrzuca górę. Taka nowa wersja tancerki w torcie.
– To Hollywood – zauważył Levin. – Musi być show.
– No więc show bardzo się spodobał Jesusowi Menendezowi.
Miał przy sobie tysiąc sto dolarów, które dostał od brata, dilera prochów, i wpadła mu w oko Martha Renteria. Może dlatego, że była jedyną tancerką niższą od niego. Może dlatego, że gadała z nim po hiszpańsku. Po jej występie usiedli, zaczęli rozmawiać, potem dziewczyna jeszcze trochę pokrążyła po sali, a kiedy wróciła, okazało się, że Menendez ma w klubie rywala. Ale przebił go, proponując jej pięćset dolarów, jeżeli zaprosi go do siebie.
– Ale kiedy do niej przyszedł, nie zabił jej?
– Nie. Pojechał za nią swoim samochodem. Wchodzi, uprawia z nią seks, potem wrzuca prezerwatywę do muszli, wyciera fiuta w ręcznik i wraca do domu. Wszystko zaczyna się dopiero po jego wyjściu.
– Prawdziwy morderca.
– Do drzwi puka prawdziwy morderca, może udaje Jesusa i mówi, że czegoś zapomniał. Dziewczyna otwiera. A może to następny umówiony klient. Spodziewała się kogoś, więc otwiera.
– Facet z klubu? Ten, którego przebił Menendez?
Skinąłem głową.
– Właśnie. Wchodzi, od progu wali ją kilka razy w twarz, żeby się nie stawiała, a potem wyciąga składany nóż, przykłada jej do szyi i prowadzi ją do sypialni. Brzmi znajomo? Tylko że Martha nie miała tyle szczęścia co dwa lata później Reggie Campo. Facet rzuca ją na łóżko, nakłada gumę i kładzie się na dziewczynie. Teraz trzyma nóż z drugiej strony i kiedy ją gwałci, cały czas wbija jej ostrze w szyję. A gdy kończy, zabija ją. Dźga ją tym nożem raz za razem. Nadmierna przemoc i okrucieństwo w skrajnym wydaniu. Mordując ją, coś sobie roi w swoim popieprzonym, chorym móżdżku.
Kelnerka przyniosła moje martini, które wziąłem prosto z jej rąk i od razu wydr Aowę. Spytała, czy skończyliśmy już sałatki, po czym zabrała nietknięte porcje.
– Za chwilkę będą steki – oznajmiła. – Czy może od razu mam je wyrzucić do kubła, żeby oszczędzić panom czasu?
Popatrzyłem na nią. Uśmiechała się, ale byłem tak pochłonięty opowieścią, że nie usłyszałem, co powiedziała.
– Mniejsza z tym – dodała. – Zaraz przyniosę.
Podjąłem przerwaną opowieść. Levin wciąż milczał.
– Potem morderca zaczyna sprzątać. Nie spieszy się, bo i po co.
Nie ma obawy, że dziewczyna ucieknie czy kogoś zawiadomi. Dokładnie usuwa wszystkie ślady i odciski palców, jakie mógł zostawić. Przy okazji wyciera też odciski Menendeza. To bardzo niedobrze, bo kiedy Menendez idzie na policję wyjaśnić, że wprawdzie to jego portret pamięciowy, ale wcale nie zabił Marthy, gliny patrzą na niego i pytają: „Wobec tego czemu miał pan rękawiczki?”.
Levin pokręcił głową.
– Stary, jeżeli to prawda…
– Spokojna głowa, prawda. Menendez bierze adwokata, który kiedyś wybronił jego brata, ale adwokat nie poznałby niewinnego człowieka, nawet gdyby ten kopnął go w jaja. Dla adwokata jedyne rozwiązanie sprawy to ugoda. W ogóle nie pyta chłopaka, czy to zrobił. Po prostu zakłada, że zrobił, bo gliny mają jego DNA na ręczniku i świadków, którzy widzieli, jak wyrzucał nóż. Adwokat bierze się do roboty i negocjuje najlepsze warunki ugody, jakie się da. Jest nawet z siebie zadowolony, bo sądzi, że uratował Menendeza przed celą śmierci i zostawił mu szansę, że może kiedyś wyjdzie. Idzie więc do Menendeza ogłosić mu wyrok. Każe mu przyjąć warunki, stanąć w sądzie i powiedzieć „winny”. Jesus trafia do więzienia i wszyscy są zadowoleni. Stan jest zadowolony, bo zaoszczędził na procesie. Rodzina Marthy Renterii, bo nie musi uczestniczyć w procesie, oglądać tych okropnych zdjęć z autopsji ani wysłuchiwać opowieści, że ich córka tańczy nago w klubie i przyjmuje w domu facetów za pieniądze. Adwokat też jest zadowolony, bo dzięki sprawie co najmniej sześć razy pokazali go w telewizji, no i uratował następnego klienta przed celą śmierci.