– Tak. Rozumiem.
– Tak właśnie wygląda oskarżenie, Louis. Jak kilka wirujących talerzy. Każdy z nich to dowód przeciwko tobie. Moje zadanie polega na tym, żeby zatrzymać każdy talerz i rzucić nim o ziemię, żeby roztrzaskał się w drobny mak i nie nadawał się do użytku. Jeżeli na niebieskim talerzu jest krew ofiary na twoich rękach, muszę znaleźć sposób, żeby go rozbić. Jeżeli na żółtym jest nóż z twoimi odciskami palców, ten też muszę strącić. Zneutralizować. Nadążasz?
– Tak, nadążam, Ale…
– A pośrodku tego lasu talerzy na patykach kręci się największy.
Wielki półmisek. I jeśli skurczybyk spadnie, pociągnie za sobą resztę. Każdy talerzyk. Cała sprawa runie w gruzy. Wiesz, co jest tym półmiskiem, Louis?
Przecząco pokręcił głową.
– Półmisek to ofiara, główny świadek oskarżenia. Jeżeli uda się strącić półmisek, to koniec numeru i gapie idą dalej.
Czekałem na jego reakcję. Roulet milczał.
– Louis, prawie przez dwa tygodnie ukrywałeś przede mną sposób na strącenie półmiska. Pytanie tylko dlaczego. Dlaczego człowiek z pieniędzmi, z roleksem na ręku, porsche na parkingu i domem w Holby Hills używałby noża, żeby nakłonić do seksu kobietę, która i tak się sprzedaje? Kiedy wszystko sprowadzisz do tego pytania, sprawa zaczyna się chwiać, bo odpowiedź jest bardzo prosta.
Nie musiałby tego robić. Tak podpowiada zdrowy rozsądek. Jeśli dojdziesz do takiego wniosku, wszystkie talerze przestają wirować.
Widzisz pułapkę, widzisz, że zostałeś wrobiony, i teraz oskarżony zaczyna wyglądać jak ofiara.
Spojrzałem na niego. Skinął głową.
– Przepraszam – powiedział.
– I słusznie – odparłem. – Sprawa mogła się rozwiązać prawie dwa tygodnie temu i pewnie nie siedzielibyśmy tu teraz, gdybyś od początku był ze mną szczery.
W tym momencie zorientowałem się, jakie jest prawdziwe źródło mojego gniewu. Nie chodziło o to, że Roulet się spóźnił, że skłamał! ani o to, że Sam Scales nazwał mnie oszustem z papierami. Zżerała mnie złość, bo uświadomiłem sobie, że licencja wymyka mi się z rąk. Nie będzie procesu, nie będzie sześciocyfrowego honorarium.
Będę miał szczęście, jeżeli uda mi się zatrzymać całą zaliczkę, jaką dostałem na początku. Sprawa zakończy się jeszcze dzisiaj, gdy wejdę do prokuratury i powiem Tedowi Mintonowi, co wiem i jakie mam dowody.
– Przepraszam – jęknął znowu Roulet. – Nie chciałem tak na -] mieszać.
Spoglądałem na ziemię pod swoimi nogami. Nie patrząc na niego, położyłem mu rękę na ramieniu.
– Przepraszam, że na ciebie nakrzyczałem.
– To co teraz zrobimy?
– Muszę ci zadać jeszcze kilka pytań na temat tamtego wieczoru, a potem wejdę do tego budynku, spotkam się z prokuratorem i strącę wszystkie talerze. Kiedy wyjdę, pewnie będzie po wszystkim i będziesz mógł dalej pokazywać rezydencje bogaczom.
– Tak po prostu?
– Formalnie rzecz biorąc, prokurator może ci kazać pójść do sądu i poprosić sędziego, żeby oddalił sprawę.
Roulet w zdumieniu otworzył usta.
– Michael, nie wiem, jak mam ci…
– Możesz do mnie mówić Mickey. Przepraszam za tamto.
– W porządku. Dziękuję. O co chcesz mnie jeszcze zapytać?
Zastanowiłem się przez chwilę. Właściwie przed spotkaniem z Mintonem nie potrzebowałem już niczego więcej. Byłem zwarty i gotowy. Miałem chodzący dowód.
– Co tam było napisane? – spytałem.
– Gdzie?
– Na serwetce, którą ci dała w „Morgan's”.
– Och, jej adres, a pod spodem napisała „czterysta dolarów” i „przyjdź po dziesiątej”.
– Szkoda, że nie ma tej serwetki. Ale powinno wystarczyć to, co jest.
Pokiwałem głową i spojrzałem na zegarek. Do umówionej godziny wciąż miałem piętnaście minut, ale skończyłem rozmowę z Rouletem.
– Możesz już iść, Louis. Zadzwonię, kiedy będzie po wszystkim.
– Na pewno? Mogę zaczekać, jeżeli chcesz.
– Nie wiem, ile czasu to zajmie. Muszę mu to wszystko wyłożyć.
Być może będzie chciał iść z tym do szefa. To trochę potrwa.
– No dobrze, w takim razie chyba pójdę. Ale zadzwonisz?
– Tak, zadzwonię. Prawdopodobnie w poniedziałek albo wtorek pójdziemy do sędziego.
Wyciągnął do mnie rękę, którą uścisnąłem.
– Dzięki, Mick. Jesteś najlepszy. Kiedy się zjawiłeś, wiedziałem, że mam najlepszego adwokata.
Patrzyłem za nim, gdy przecinał dziedziniec, idąc między gmachami sądów w stronę podziemnego parkingu.
– Tak, jestem najlepszy – powiedziałem do siebie.
Poczułem czyjąś obecność i kiedy się odwróciłem, zobaczyłem jakiegoś mężczyznę siedzącego na tej samej ławce. On także na mnie spojrzał i równocześnie rozpoznaliśmy się nawzajem. To był Howard Kurlen, detektyw z wydziału zabójstw komendy Van Nuys.
Zetknęliśmy się kilka razy przy okazji różnych spraw.
– Proszę, proszę – rzekł Kurlen. – Oto duma korporacji adwokackiej Kalifornii we własnej osobie. Mówi pan do siebie?
– Być może.
– Gdyby to się rozniosło, mógłby pan mieć problemy zawodowe.
– Jakoś się tym nie przejmuję. Co u pana, detektywie?
Kurlen rozpakowywał kanapkę wyciągniętą z brązowej torebki.
– Dużo pracy. Ledwie znalazłem chwilę na lunch.
Wyłuskał z papieru kanapkę z masłem orzechowym. Na maśle dostrzegłem warstwę czegoś jeszcze, ale to nie był dżem. Nie potrafiłem tego zidentyfikować. Zerknąłem na zegarek. Zostało mi jeszcze kilka minut, zanim będę musiał stanąć w kolejce do wykrywacza metalu przy wejściu do sądu, ale nie byłem pewien, czy chcę spędzić ten czas w towarzystwie Kurlena i jego wstrętnej kanapki.
Przyszło mi do głowy, żeby poruszyć temat wyroku Blake'a, lekko wbijając szpilę policji, ale to Kurlen pierwszy wbił szpilę.
– Jak się miewa mój znajomy Jesus? – zapytał detektyw.
Kurlen prowadził sprawę Jesusa Menendeza. Tak go załatwił, że Menendez nie miał wyboru i musiał się przyznać, modląc się o łut szczęścia. Mimo to dostał dożywocie.
– Nie wiem – odrzekłem. – Nie spotykam się już z Jesusem.
– Tak, kiedy już pójdą na ugodę i wyjadą na północ, przestaje się pan pewnie nimi interesować. Żadnych widoków na apelację, żadnej roboty.
Skinąłem głową. Wszyscy gliniarze są uprzedzeni do adwokatów.
Jak gdyby wierzyli, że sami wszystkie śledztwa prowadzą wzorowo i niczego nie można im zarzucić. Nie wierzyli w system sprawiedliwości oparty na mechanizmie równowagi.
– Chyba tak jak pan – powiedziałem. – Po prostu biorę następną sprawę. Mam nadzieję, że skoro ma pan dużo pracy, to szykuje pan dla mnie nowego klienta.
– Nie myślę o tym w ten sposób. Zastanawiam się jednak, czy dobrze pan sypia.
– A wie pan, nad czym ja się zastanawiam? Z czym, do diabła, ma pan tę kanapkę?
Detektyw pokazał mi zawartość niedojedzonego lunchu.
– Z masłem orzechowym i sardynkami. Dużo zdrowego białka, żebym miał siły na łapanie drani. I rozmowę z nimi. Nie odpowiedział pan na moje pytanie.
– Sypiam dobrze, detektywie. Wie pan dlaczego? Bo mam ważne zadanie w systemie. Potrzebne – podobnie jak pan. Kiedy ktoś zostaje oskarżony o przestępstwo, ma okazję wypróbować system. Jeżeli chce to zrobić, przychodzi do mnie. I tylko o to w tym chodzi.
Kiedy człowiek to zrozumie, nie ma kłopotów ze snem.
– Ładna historyjka. Mam nadzieję, że pan w nią wierzy, kiedy zamyka pan oczy.
– A pan, detektywie? Zastanawiał się pan kiedyś przed snem, czy nie zdarzyło się panu przymknąć niewinnego człowieka?
– Nie – odrzekł szybko z pełnymi ustami. – Nigdy. I nigdy tak nie pomyślę.
– Taka pewność musi być miła.
– Ktoś mi kiedyś powiedział, że kiedym człowiek znajdzie się na końcu swojej drogi, powinien popatrzeć na stos drewna, z którego korzysta cała jego wspólnota, i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy w życiu więcej do niego dołożył, czy z niego wziął. Ja dokładam do stosu, Haller. Dobrze sypiam. Ale zastanawiam się nad takimi jak pan. Wszyscy adwokaci tylko bierzecie z tego wspólnego stosu.
– Dziękuję za kazanie. Przypomnę sobie, kiedy będę rąbał drewno.