Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Drzwi wahadłowe na wyższym piętrze otworzyły się i pokazały się w nich światła. Bishop chwycił Edith za rękę i powiedział:

– Weź Jessikę, idziemy dalej.

Edith nie protestowała, wydawało jej się to logiczne: dach – jeśli uda się im tam dostać – był w dalszym ciągu najbezpieczniejszym miejscem. Złapała Jessikę i pociągnęła ją na górę, doganiając Bishopa i Kuleka na zakręcie schodów. Dotarli na następne piętro, a stojący tam ludzie przyglądali się im z zaciekawieniem.

– Lepiej zamknijcie się w mieszkaniach, dopóki nie przyjedzie policja – powiedział im Bishop. – Nie próbujcie walczyć z tymi z dołu, jest ich za dużo.

Popatrzyli na niego jak na wariata, następnie spojrzeli w dół, skąd dochodził zgiełk i błysk świateł. Bishop nie zawracał sobie głowy tym, czy wzięli sobie jego radę do serca, lecz kroczył naprzód. Ożywiało go zimne powietrze, wpadające przez otwarte drzwi. Kulek usiłował sam wchodzić, ale zatrzymywał się na każdym stopniu, jego wychudzone ciało drżało z wysiłku.

– Już prawie jesteśmy, Jacob. Jeszcze trochę.

Bishop czuł, że z Kuleka uchodzą resztki sił. Lewą ręką mocniej przyciskał żołądek.

Jessica z ulgą krzyknęła, widząc, że schody kończą się na następnym piętrze: doszli już prawie do szczytu budynku. Objęła ojca w pasie, ciągnęła i podnosiła go razem z Bishopem, chcąc jak najszybciej pokonać ostatni odcinek schodów. Edith szła ciężko, oddychając z trudem. Była to długa wspinaczka, a jej ciało nie przywykło do takiego wysiłku. Pulchną ręką chwytała się poręczy, podciągając się do przodu; poruszała się powoli, trud wspinania się wyczerpywał ją. Już niedaleko, powtarzała sobie, teraz już niedaleko, jeszcze tylko parę stopni, tylko parę.

Mężczyzna, który czekał na nich na górze, był dozorcą. Mieszkał właściwie na parterze, ale przyszedł na dziesiąte piętro, aby ostrzec mieszkającą tu parę starszych ludzi. Ostrzegał ich już wcześniej – a przynajmniej staruszka. Rada absolutnie zabraniała siusiania w windach. Starzec nigdy nie chciał się przyznać, zawsze zrzucał winę na dzieciaki, które włóczyły się po bloku, niszczyły wszystko i utrudniały życie mieszkańcom. Te cholerne szczeniaki wybijały szyby, zamazywały ściany od góry do dołu i w ogóle urządzały na klatce istne piekło. Ci gówniarze szczególnie upodobali sobie windy; nic dziwnego, że tak często się psuły, jeśli bez końca manipulowali przyciskami, blokowali zamykające się drzwi, otwierali windę między piętrami albo podskakiwali, gdy dźwig był w ruchu. Na pewno brudzili w windach, ale w tym przypadku nie byli głównymi winowajcami. O nie, ten starzec miałby dużo do powiedzenia na ten temat. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego wsadzają starych ludzi do mieszkań na najwyższym piętrze. Gdy windy są popsute albo przez wandali, co jest normalne, albo z powodu częstych usterek technicznych, albo – tak jak dzisiaj – nie działają z powodu braku prądu, ci starzy ludzie są odcięci od świata. Inny problem, naprawdę istotny, polega na tym, że obie windy zostały tak zaprojektowane, aby poruszały się wolno, gdyż mieszkańcy panicznie się boją zbyt szybkiej jazdy. A jeżeli ktoś jest stary i dużo pije, a jego pęcherz nie jest tak mocny jak kiedyś, to podróż na górę może dla niego trwać wieki. Na nieszczęście ten starzec jest już mocno zniedołężniały i ma słaby pęcherz. Mieszkańcy nieraz skarżyli się, że otwierając drzwi windy widzieli starucha stojącego w kałuży. Nawet sposób, w jaki zdejmował kapelusz, kłaniając się uprzejmie na dzień dobry lub dobry wieczór, nie był w stanie odwrócić ich uwagi od cuchnącego odoru moczu. Dozorca już trzy razy go upominał, nie wierząc jego przysięgom, a teraz powie także żonie starucha. Albo utrzyma go w karbach, albo się wyniosą. WYNIOSĄ. Dość tego. Dość siusiania w windzie. I tak musi znosić złośliwe skargi lokatorów na ogrzewanie, instalacje gazowe, wandalizm, czynsze, windy, śmietniki, hałas i sąsiadów; ale sprzątanie po jakimś starym imbecylu, który nie potrafi zapanować nad swoim pęcherzem, to już naprawdę za wiele. Czasami dozorca puszczał wodze fantazji, wyobrażając sobie, że podkłada w bloku bombę zegarową, nastawia opóźniacz zapalnika na trzydzieści minut i wycofuje się do pubu przy tej samej ulicy, siada sobie z kuflem piwa i patrząc, jak wskazówka zegara sunie do trzydziestej minuty, chrupie pasztecik z szynką i cielęciną, obserwując wieżowiec przez okno, zamawia następne piwo, żartuje z właścicielem, dopóki zegar nie odmierzy śmiertelnej sekundy; później rozkoszny huk i budynek rozlatuje się jak domek z kart, albo jak na filmie, na którym wysadzają olbrzymie kominy – w powietrze wylatuje tylko podstawa, reszta opada na dół, składając się jak ogromny teleskop. I wszyscy lokatorzy z głowy, raz na zawsze, żadnych więcej skarg, żadnego nadskakiwania im. Wszyscy zmiażdżeni, wszyscy martwi. Cudowne.

Dozorca był w połowie drogi na górę, kiedy wysiadły światła, a winda zatrzęsła się i zatrzymała. W kompletnej ciemności, klnąc głośno, szukał po omacku alarmu, aż w końcu jego wskazujący palec odnalazł przycisk. Miał nadzieję, że ta głupia krowa, jego żona, usłyszy dzwonek w ich mieszkaniu, lecz po dziesięciu minutach bezustannego przyciskania guzika i walenia w metalowe ściany windy zdecydował, że przerwa spowodowana jest czymś innym niż uszkodzenie silnika. Cholera, wyłączyli prąd, powiedział do siebie.

Takie siedzenie w ciemnościach było przerażające, sam nic nie widział i jego nikt nie mógł zobaczyć. Ale było również dziwnie kojące, jakby znowu znalazł się w łonie matki, jeszcze nie narodzony, jeszcze nie tknięty. Albo jakby był martwy, mając tylko nicość za towarzystwo. Wkrótce jednak zrozumiał, że nie jest zupełnie sam w ciemności.

Po jakimś czasie dozorca otworzył siłą drzwi windy i po omacku zorientował się, że jest prawie na następnym piętrze, do wyjścia na klatkę brakowało najwyżej trzech stóp. Otwarcie z szybu drzwi, którymi mógłby wyjść na korytarz, było trochę trudniejsze, ale nie zrażał się. Zebrał wszystkie siły, o których powiedziały mu wewnętrzne głosy. To dziwne, jeśli człowiek wie, że może coś zrobić, to praca staje się łatwiejsza.

Szedł schodami na górę, nie zwracając już uwagi na otaczającą go ciemność. Wiatr zawył, kiedy pchnął drzwi na dziesiąte piętro, a on uśmiechając się przeszedł przez krótki korytarz, później skręcił w prawo do mieszkania staruszków. Z początku nie chcieli otworzyć, ale nalegał, tłumacząc, że to sprawa służbowa. Najpierw załatwił kobietę, używając przeciw niej miotły, którą trzymała w przedpokoju; powalił ją na ziemię, a następnie wepchnął jej kij tak głęboko w gardło, że nie mogła oddychać. Trochę czasu zajął mu starzec, który nie próbował pomóc żonie, lecz schował się pod łóżko w sypialni. Dozorca prawie się roześmiał, gdy wdepnął w cuchnącą kałużę, wypływająca spod łóżka. Wyciągnął stamtąd starego i z przyjemnością słuchał chrapliwych wrzasków, wlokąc go przez przedpokój do kuchni, w której było wiele niewinnych narzędzi śmierci. Niestety serce ofiary poddało się, zanim zdążył dokończyć dzieła: ale przynajmniej aż do ostatniej chwili dozorca miał uciechę. Nie będzie już ten staruch sikał w windach. Koniec z tym sikaniem.

Dozorca usiadł na podłodze obok ciepłego jeszcze ciała i było mu dobrze: był wolny, mógł robić to, na co miał ochotę, folgować sobie we wszystkim, co dotąd było zakazane. Napawał się smakiem wolności. Niedługo potem usłyszał huk rozwalającej się ciężarówki i niebo rozjaśniły pomarańczowe płomienie. Dozorca wybrał jedno z zakrwawionych narzędzi kuchennych i wyszedł na podest. Stanął na szczycie schodów i czekał.

Edith Metlock wyczuła jego obecność, jeszcze nim go zobaczyła. Była już prawie na szczycie schodów, kiedy się zatrzymała. Jej umysł nagle przestał wsłuchiwać się w dochodzące z dołu krzyki, wrzaski i odgłosy walki i całą uwagę skupił na tym, co było przed nią. Jedną ręką wciąż trzymając się żelaznej poręczy i przyklęknąwszy na jednym kolanie, wolno podniosła latarkę do góry – wolno, ponieważ bała się tego, co odkryje snop światła, a w głębi duszy lękała się najgorszego – i spostrzegła nogi mężczyzny, jego kolana, jego talię. Miał na sobie niebieski, roboczy kombinezon i gdy poświeciła wyżej, zobaczyła, że przy piersi trzyma poplamiony krótki tasak, taki, jakich używa się w kuchni do rąbania mięsa; podnosząc latarkę jeszcze wyżej, ujrzała, że mężczyzna się uśmiecha, a jego zęby są czerwone i ta czerwień spływała mu z brody obryzgując kombinezon. Wiedziała, że był obłąkany, jaki normalny człowiek jadłby surowe mięso. Zszedł stopień niżej i Edith krzyknęła.

77
{"b":"108253","o":1}