Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Cholerne szajbusy – stwierdził Roper, nie patrząc już nawet na rannego policjanta.

Właśnie wtedy z ogólnego zamętu wyłonił się sam Peck.

– Czy wszystko w porządku, sir? – spytał, wyciągając rękę, by podtrzymać Jacoba Kuleka.

Niewidomy mężczyzna z trudem łapał powietrze, trzymając się Jessiki.

– Ja… ja powoli się uczę odpierać takie ataki – zdołał wykrztusić; na twarzy Pecka pojawił błysk rozbawienia.

– Zabierajmy się stąd – powiedział Peck. – Zdaje się, że połowa Londynu pozbawiona jest prądu. Wszystko się teraz może zdarzyć.

Zwrócił się do Bishopa.

– Nic się panu nie stało? Widziałem, jak ten drań zaatakował pana, zanim zgasły światła. Przykro mi, że nie zdążyłem panu pomóc.

– Nic mi nie jest. Dlaczego wysiadły światła? Peck wzruszył ramionami.

– Może sieć była przeciążona.

– Albo sabotaż.

– W tej chwili to nie ma znaczenia. Najważniejsze, żebyście się znaleźli w jakimś bezpiecznym miejscu.

– A Edith? Gdzie jest Edith?

Kulek kurczowo trzymał się Jessiki, boleśnie odczuwając swoją ślepotę.

– W dalszym ciągu tam siedzi, ojcze. Jest w transie. Chyba próbuje z niego wyjść.

– Szybko, zaprowadźcie mnie do niej, zanim będzie za późno.

– Powinniśmy stąd uciekać – wtrącił Peck.

– Najpierw Edith – powiedział stanowczo Kulek. – Musimy ją zabrać ze sobą.

Jessica podprowadziła ojca do wstrząsanego konwulsjami medium. Roper niespokojnie spojrzał na przełożonego.

– Nie podoba mi się to, szefie – powiedział – nie będziemy mieli żadnej szansy, jeśli ten reflektor wysiądzie.

– Chodźmy do samochodów, Frank. Trzeba natychmiast włączyć wszystkie światła. Gdzie jest ten cholerny komisarz? I ten major, powinien był już wszystko zorganizować.

Lecz nasilająca się strzelanina uświadomiła im, że w tych warunkach sprawna organizacja może być dość trudna, a gdy trzask szkła poprzedził wygaśnięcie pozostałych świateł i teren oświetlały jedynie latarki, doszli do wniosku, że jest ona praktycznie niemożliwa.

– Do samochodów, Frank, szybko. Włączmy światła.

Ktoś wpadł na Pecka, a ten odepchnął go szorstko i sięgnąwszy pod kurtkę, wyciągnął pistolet, dyskretnie ukryty w futerale na biodrze.

– Bishop! Gdzie jesteś?

– Tutaj.

Idący za Jessiką i Kulekiem Bishop zatrzymał się, zanim zgasło ostatnie światło, i stał teraz między nimi a Peckiem.

Inspektor przeklinał panujące ciemności. Nawet księżyc nie świecił. Co za cholerną noc wybrali!

– Możesz podejść do Kuleka? – wrzasnął, przekrzykując ogólną wrzawę.

– Tak, są niedaleko… Jezu!

Peck zrobił kilka kroków w kierunku oddalonego o parę stóp ciemnego kształtu, teraz i on poczuł przenikliwe zimno.

Przez chwilę czuł zupełną pustkę w głowie, odrętwiająca lodowatość wypełniała każdą ukrytą szczelinę w jego mózgu. Potknął się o coś.

– Bishop? Co to jest? Ty też to czujesz?

– Nie poddawaj się, Peck. Walcz!

– Co to jest? – krzyknął Peck, przysłaniając wolną ręką oczy i czoło i odsuwając od siebie broń.

– To Ciemność. Bada twój mózg. Możesz się jej przeciwstawić, Peck, ale musisz chcieć.

Po pierwszym paraliżującym ataku Bishop odzyskiwał zdolność logicznego myślenia i nagle uświadomił sobie, że Ciemność zabiera tylko tych, którzy chcą być zabrani. Musisz zaakceptować Ciemność, zanim wyciągnie po ciebie macki niczym mityczny wampir, który bez zaproszenia nie przekroczy progu.

Chwycił Pecka i potrząsnął nim.

– Walcz z nią! – zawył. – Nie pokona cię, jeśli będziesz walczył.

Wypuścił z ramion Pecka, który osunął się na ziemię.

– Zabierz ich… zabierz ich stąd! – powiedział jeszcze inspektor.

Bishop nie tracił już czasu, teraz tylko Peck mógł sam siebie ocalić. Znowu rozległy się strzały, i jedynie krótkie błyski z karabinów rozświetlały zastygłe obrazy. Ciemność wokół nich była ciężka, gęsta, ale oczy Bishopa z wolna przyzwyczaiły się do niej i wyraźniej już rozróżniał sylwetki. Zbliżył się do Jessiki i jej ojca, pochylonych nad Edith Metlock, która wciąż wiła się na krześle.

– Jessico – powiedział, przyklękając obok niej – musimy stąd uciekać. Tu jest zbyt niebezpiecznie.

– Znęcają się nad nią. Nie może wyjść z transu.

Kulek kurczowo ściskał ramiona medium i cicho powtarzał jego imię. Ciało Edith uniosło się, zaczęło jej się zbierać na wymioty. Wydawała urywane, pełne udręki dźwięki, aż zsunęła się z krzesła i wymiociny wytrysnęły z jej ust łukowatym strumieniem. Bishop poczuł, jak ciepłe, lepkie cząsteczki obryzgują mu twarz, w nozdrza uderzył go obrzydliwy zapach. Rękawem otarł twarz, po czym wyciągnął rękę do Edith i pomógł jej usiąść. Nagle z ulicy dotarły do nich światła: dwie pary reflektorów omiotły cały teren; to kierowcy przestawiali samochody. Oczy Edith były szeroko otwarte i wpatrzone w przestrzeń, a choć nadal drżała, ustały szalone konwulsje.

Bishop podniósł się i podciągnął ją do góry. Nie stawiała oporu, poczuł ulgę, że może stać, chociaż tylko przy jego pomocy.

– Jacob, trzymaj się Jessiki. Zabieramy się stąd.

– Popełniliśmy błąd. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego szaleństwa, ze zła, które nas otacza.

– Już to wiem. Ale teraz chodźmy.

W głosie Bishopa brzmiał gniew, którego nie rozumiał, lecz cieszył się, że go odczuwa; w pewnym sensie dodawał mu sił.

Na wpół niosąc, na wpół ciągnąc Edith przez plac, kierował się w stronę świateł samochodów, napominając Jessikę i jej ojca, by trzymali się blisko niego. Żołnierz, który stanął im na drodze, niespiesznie podniósł karabin i wycelował w głowę Bishopa.

W świetle reflektorów najbliżej stojącego samochodu Bishop dostrzegł tylko ciemną sylwetkę, lecz odgadł zamiar żołnierza. Drgnął, gdy rozległ się strzał, i patrzył, jak żołnierz powoli osuwa się na ziemię.

– Macie zamiar tak stać przez całą noc? – spytał Peck, wychodząc z ciemności przed jarzące się reflektory samochodowe.

Bishop niemal krzyknął z ulgi; nigdy nie przypuszczał, że tak się ucieszy na widok Pecka. Mocniej przytrzymał kobietę, która wciąż wpatrywała się pustym wzrokiem przed siebie, i ruszył naprzód; dołączył do niego Peck, pomagając mu nieść medium.

– Myślałem, że już mnie wzięło – powiedział głośno Peck. – Nie mogłem się ruszyć, jak po narkozie, tylko nie było tak przyjemnie. Wystraszyłem się na śmierć. Niech się pani nas trzyma, panno Kulek. Zaraz się stąd wydostaniemy!

Dalej teren oświetlał pierwszy reflektor, który udało się znowu uruchomić. Bishop odwrócił głowę, by nań spojrzeć. Plac przypominał pole walki – żołnierze bili się z żołnierzami, policjanci z policjantami i wszyscy ze wszystkimi. Pojawili się tu ludzie, których przedtem nie było. Kobiety i mężczyźni kulili się, osłaniając rękami oczy przed rażącym światłem. Bishop nie miał pojęcia, skąd przyszli, ale było oczywiste, że są to ofiary Ciemności. U ich stóp leżały ciała policjantów i żołnierzy, których zaatakowali. Nie miał pewności, ale jedna z leżących postaci przypominała samego komisarza policji.

Przeszli przez ruiny na mały betonowy placyk. Kiedyś był tu parking dla przyjeżdżających do Beechwood samochodów. Bishopowi zdawało się, że dopiero wczoraj był tu po raz pierwszy. Tyle się jednak wydarzyło od czasu tej wizyty, że równie dobrze mogły od niej minąć długie lata.

Willow Road i ruiny Beechwood stanowiły oazę światła w tej rozległej części miasta. Łuna, rozjaśniająca nocne niebo, była widoczna w promieniu wielu mil. Zdziwieni ludzie patrzyli przez okna na odblask świateł, nie wiedząc, dlaczego ich ulice pogrążone są w absolutnej ciemności. Niektórzy wychodzili z domów, wyłaniali się z kanałów i różnych mrocznych miejsc, kierując się ku światłu, wiedząc już, co tam znajdą.

Bishop zmrużył oczy, oślepiony reflektorami; poganiały go krzyki, wrzaski, odgłos wystrzałów. W pośpiechu dotarli do pierwszego samochodu i niemal wpadli na maskę.

– Tędy, szefie – doszedł ich znajomy głos.

Otaczali ich policjanci, jedni w mundurach, drudzy po cywilnemu. Peck poprowadził małą grupkę ku Roperowi stojącemu przy samochodzie.

69
{"b":"108253","o":1}