Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Mogę – powiedziałem. – Wierzę w to, co mówisz. Rzeka chyba naprawdę tam płynie. Do świata, z którego przyszliśmy. Myślę, że już potrafię sobie go przypomnieć. Pamiętam zapachy, dźwięki, rodzaje światła i tym podobne rzeczy. To wszystko dzięki piosence, którą przypomniałem sobie dziś w nocy.

– Nie wiem, czy to wspaniały świat – powiedział cień. – Ale jakikolwiek by był, to właśnie tam powinniśmy żyć. Są tam i dobre rzeczy, i złe. Są też i takie, które nie są ani dobre, ani złe. Urodziłeś się w tamtym świecie i tam powinieneś umrzeć. A kiedy umrzesz, ja zniknę razem z tobą. To właśnie naturalna kolej rzeczy.

– Chyba masz rację – powiedziałem.

Spojrzeliśmy jeszcze raz na Miasto. Lecz ani wieży, ani rzeki, ani mostu nie było widać za gęstą zasłoną śniegu, który sypał się z nieba w takiej ilości, że przypominał ogromny wodospad.

– Chyba powinniśmy już iść – powiedział cień. – Przy takiej pogodzie Strażnik może przerwać palenie i wrócić do domu wcześniej.

Skinąłem głową, wstałem i otrzepałem śnieg z czapki.

Hard-boiled wonderland – prażona kukurydza, Lord Jim, zniknięcie

Po drodze do parku kupiliśmy piwo w puszkach. Na pytanie sprzedawcy: „Jakie piwo?", dziewczyna odpowiedziała, że wszystko jedno, byle się pieniło i miało smak piwa. Ja byłem podobnego zdania. Bezchmurne niebo wyglądało tak, jakby dopiero dzisiaj zostało stworzone i był początek października. Czego więcej można wymagać w taki dzień od napoju, prócz tego, żeby się pienił i żeby miał smak piwa?

Zbywało mi jednak pieniędzy, więc kupiłem paczkę złożoną z sześciu piw Miller High Life. Złociste puszki błyszczały w promieniach jesiennego słońca. Do takiego poranka pasowałaby muzyka Duke'a Ellingtona. No, ale muzyka Ellingtona pasowałaby nawet do sylwestra na biegunie południowym. Prowadziłem samochód, gwiżdżąc do wtóru Lawrence'owi Brownowi w jego oryginalnej solówce z Do Nothin' Till You Hear from Me, a potem Johnny'emu Hodgesowi w Sophisticated Lady.

Zatrzymałem samochód przed parkiem Hibiya, położyliśmy się na trawniku i piliśmy piwo. W poniedziałkowy poranek park był pusty i cichy jak lotniskowiec, z którego odleciały wszystkie samoloty. Po trawie, jakby dla rozgrzewki, przechadzały się gołębie.

– Nie ma ani jednej chmury – powiedziałem.

– Jest. O tam. – Dziewczyna wskazała jedną jedyną białą chmurkę ponad Centrum Kultury. Wyglądała jak kawałek waty, który przyczepił się do gałęzi drzewa.

– Ta jest za mała, nie liczy się – powiedziałem.

Dziewczyna przystawiła dłoń do czoła i przyjrzała się chmurce.

– Masz rację, nie jest zbyt duża.

Jakiś czas przyglądaliśmy się niebu, potem otworzyliśmy puszki i wypiliśmy po jednym piwie.

– Dlaczego się rozwiodłeś? – zapytała.

– Bo nie mogłem siedzieć przy oknie, kiedy jechałem z żoną pociągiem.

– To żart?

– Tak, z Salingera.

– A tak naprawdę?

– To proste. Opuściła mnie pewnego letniego dnia po pięciu czy sześciu latach małżeństwa. Po prostu wyszła z domu i nie wróciła.

– Nigdy więcej jej nie spotkałeś?

– Właśnie. – Napiłem się piwa. – Nie miałem w zasadzie powodu, żeby się z nią spotykać.

– Jak wam się układało?

– Świetnie – odparłem, oglądając puszkę, którą trzymałem w ręce. – Ale to nie ma żadnego znaczenia. Można spać w jednym łóżku, ale kiedy trzeba zamknąć oczy, człowiek jest zawsze sam. Rozumiesz, o czym mówię?

– Tak, myślę, że rozumiem.

– Nie można chyba uogólniać, ale myślę, że ludzie dzielą się na dwie grupy, w zależności od pewnej wizji świata, jaką noszą w sobie. U jednych wizja ta jest doskonalą, u innych ograniczona. Ja zaliczam się do tych, których wizja jest ograniczona. To nieważne, którędy przebiega ta granica, ona zawsze musi gdzieś być. Ale, oczywiście, nie wszyscy myślą tak samo.

– Czy nie jest jednak tak, że ludzie, którzy myślą podobnie do ciebie, starają się przesunąć tę granicę jak najbardziej na zewnątrz?

– Być może. Ale nie ja. Niby dlaczego, tak jak wszyscy, muszę słuchać muzyki w stereo? Przecież to, że skrzypce będą po prawej, a kontrabas po lewej, niczego w samej muzyce nie zmieni. To tylko tani chwyt, który ma przyciągnąć naszą uwagę.

– Czy ty przypadkiem nie jesteś zbyt uparty?

– Ona też tak mówiła.

– Twoja żona?

– Tak. Że niby temat jest wyraźniejszy albo że słychać mniej zakłóceń. Piwo?

– Dziękuję.

Otworzyłem czwarte piwo i podałem je dziewczynie.

– Co myślisz o swoim życiu? – spytała, zaglądając do otworu w puszcze.

– Czytałaś Braci Karamazow?

– Tak, ale dawno temu.

– To świetna książka, radzę ci, przeczytaj ją jeszcze raz. Jest taka scena pod koniec, kiedy Alosza rozmawia z uczniem Krasotkinem i mówi mu mniej więcej tak: „Wiesz Kola, ty będziesz w życiu bardzo nieszczęśliwy. Ale tak w ogóle to powinieneś błogosławić to życie".

Dopiłem drugie piwo i po chwili otworzyłem następne.

– Jakoś nigdy nie mogłem się z tym pogodzić. Bo czy można „tak w ogóle" błogosławić nieszczęśliwe życie?

– I dlatego ograniczasz własne życie?

– Możliwe – odparłem. – To chyba ja powinienem zginąć w tym autobusie zamiast twojego męża.

Leżąc wciąż na trawniku, uniosłem głowę i spojrzałem w kierunku, gdzie przed chwilą znajdowała się chmurka. Już jej nie było. Przesłoniły ją liście drzewa.

– Czyja też mogłabym wejść do tej twojej ograniczonej wizji?

– zapytała.

– Oczywiście, każdy może do niej wejść i każdy może wyjść – odparłem. – To właśnie jej zaleta. Tylko wchodząc, wytrzyj buty i zamknij drzwi, kiedy będziesz wychodzić. Wszyscy tak robią.

Roześmiała się, wstała i otrzepała bawełniane spodnie z trawy.

– Na mnie już czas, prawda?

Spojrzałem na zegarek. Było dwadzieścia dwie po dziesiątej.

– Odwiozę cię do domu – powiedziałem.

– Nie trzeba. Zrobię zakupy w którymś z domów towarowych w tych stronach i wrócę sama pociągiem. Tak będzie lepiej.

– Więc rozstańmy się tutaj. Ja jeszcze trochę polezę.

– Dziękuję za obcinacz.

– Nie ma za co.

– Zadzwonisz do mnie po powrocie?

– Przyjdę do biblioteki.

– Do widzenia.

Przyglądałem się jej z miną Josepha Cottena w Trzecim człowieku, gdy oddalała się prostą alejką. Wkrótce zniknęła za drzewami, a ja przeniosłem wzrok na gołębie. Każdy z nich poruszał się w nieco inny sposób. Po chwili w pobliżu zjawiła się dobrze ubrana kobieta z małą dziewczynką i zaczęły rzucać gołębiom prażoną kukurydzę, toteż wszystkie gołębie przeniosły się w ich stronę. Trzy-, czteroletnia dziewczynka, jak większość dzieci w jej wieku, rozstawiła szeroko rączki i usiłowała złapać któregoś z gołębi. Ale oczywiście nie złapała żadnego. Gołębie też kierują się w życiu pewnymi zasadami. Kobieta spojrzała w moim kierunku tylko raz, potem przestała mnie zauważać. Leżąc na trawie w poniedziałkowe przedpołudnie w towarzystwie pięciu puszek piwa, nie mogłem wzbudzać zaufania.

Zamknąłem oczy i spróbowałem przypomnieć sobie imiona braci Karamazow. Mitia, Iwan, Alosza, no i Smierdiakow. Swoją drogą ciekawe, ilu ludzi potrafi wymienić imiona wszystkich braci Karamazow.

Potem wpatrywałam się dłuższy czas w niebo i zdawało mi się, że jestem małą łódką na środku oceanu. Nie było wiatru ani fal, więc tylko nieruchomo unosiłem się na wodzie. „Jest coś szczególnego w małej łódce na rozległym morzu", pisał Joseph Conrad. Scena rozbicia statku w Lordzie Jimie.

Niebo było głębokie i świeciło takim blaskiem, jakby samo było ideą jasności. Po chwili zaczęło mi się wydawać, że tylko to niebo było prawdziwym bytem. To tak jak z morzem. Jeśli przez wiele dni ogląda się tylko morze, zaczyna się wydawać, że nic poza nim nie istnieje. Chyba to miał na myśli Conrad. Jakże sztuczna i niedoskonała musi wydawać się w takiej chwili mała łódka.

Nie podnosząc się z trawy, wypiłem ostatnie piwo, wypaliłem papierosa i odpędziłem z głowy te literackie skojarzenia. Musiałem wrócić do rzeczywistości. Zostało mi już tylko nieco ponad godzinę.

92
{"b":"101013","o":1}