Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Na przykład na telewizorze?

Przymierzyła wygasłą czaszkę do telewizora, stojącego w kącie pokoju.

– No jak?

– Może być – powiedziałem.

– Czy jeszcze kiedyś zaświeci?

– Na pewno – powiedziałem i objąłem ją jeszcze raz. Starałem się zapisać w pamięci ciepło, jakie biło od jej ciała.

Koniec Świata – ucieczka

Z nadejściem świtu światło czaszek rozrzedziło się i zbladło. Zaczęło powoli przygasać i zgasło, kiedy z niewielkich okien tuż pod sufitem magazynu spłynęło szare światło pochmurnego poranka.

Przestałem dostrzegać światło, lecz wciąż jeszcze wodziłem dłonią po czaszkach, wychwytując ich ciepło. Nie wiedziałem, jaką część serca dziewczyny udało mi się przeczytać. Czaszek było zbyt wiele, a mój czas był ograniczony. Ale nie przejmowałem się czasem, każdą czaszkę brałem do rąk ostrożnie i starałem się czytać z największą uwagą. W każdej chwili wyczuwałem palcami jej serce. To mi wystarczało. Nieważne, ile zdołam przeczytać – myślałem. I tak nikomu nie uda się przeczytać ludzkiego serca do końca. Ono tam było i potrafiłem je wyczuć. Czy mogłem pragnąć czegoś więcej?

Odłożyłem ostatnią czaszkę i usiadłem na podłodze. Przez małe okna, położone wysoko nad głową, nie mogłem zobaczyć, jaka była pogoda. Domyślałem się jednak po ilości światła wpadającej do środka, że niebo przesłaniały ciężkie śniegowe chmury. Magazyn wypełniony był szarym nieruchomym mrokiem. Zamknąłem oczy i przyłożyłem dłonie do twarzy. Na palcach czułem jeszcze resztki ciepła.

Siedziałem w kącie magazynu, dopóki cisza i chłód nie uspokoiły mojego serca. Czas zdawał się tu nie docierać. Przez okna wpadało wciąż to samo blade światło, również cienie nie zmieniały swego położenia. Czułem, że serce dziewczyny krąży we mnie, że przenika do każdej części mojego ciała. Złożenie go w całość zajmie mi pewnie dużo czasu. A jeszcze dłużej potrwa, zanim zdołam oddać je dziewczynie, zanim przeniknie do jej ciała. Ale nieważne, jak długo to potrwa, ani to, że jego kształt nie będzie doskonały. Najważniejsze, że mogę dać jej serce. Ona sama je uzupełni i uformuje – byłem tego pewny.

Wyszedłem z magazynu. Dziewczyna czekała na mnie w czytelni. Jej drobne ciało w tym porannym niemrawym świetle zdawało się jeszcze bardziej wątłe i kruche niż zwykle. Spojrzała na mnie, po czym wstała od stołu i postawiła dzbanek z kawą na piecu. Ja tymczasem umyłem ręce w umywalce, wytarłem je ręcznikiem i usiadłem przed piecem.

– Jesteś zmęczony? – zapytała.

Skinąłem głową. Moje ciało było jak z gliny, ledwo podnosiłem ręce. Bez chwili odpoczynku czytałem Stare Sny przez dwanaście godzin. Ale zmęczenie ominęło moje serce. Miała rację pierwszego dnia, kiedy powiedziała, że zmęczenia nie należy brać do serca.

– Dlaczego nie wróciłaś do domu? – zapytałem. – Nie byłaś tu potrzebna.

Podała mi filiżankę z kawą.

– Dopóki ty czytałeś, ja też musiałam czuwać.

– Czy tak jest ustalone?

– Nie, sama to ustaliłam – powiedziała, uśmiechając się. – Poza tym czytałeś przecież moje serce. Nie mogłam tak po prostu iść do domu.

Skinąłem głową i napiłem się kawy. Stary zegar na ścianie wskazywał piętnaście po ósmej.

– Przygotować ci śniadanie?

– Nie, nie będę teraz jadł. Muszę się przespać. Obudź mnie o wpół do trzeciej. Chciałbym, żebyś siedziała przy mnie cały czas. Czy mogłabyś to dla mnie zrobić?

– Oczywiście, jeśli sobie tego życzysz – powiedziała, nie przestając się uśmiechać.

– Bardzo mi na tym zależy.

Z pokoju w głębi przyniosła mi dwa koce. Kiedy mnie nimi przykrywała, jak kiedyś dotknęła włosami mojego policzka. Słyszałem trzaskanie węgla w piecu. Jej dłoń spoczywała na moim ramieniu.

– Kiedy wreszcie skończy się zima? – zapytałem.

– Nie wiem – odrzekła. – Tego nikt nie wie. Ale myślę, że już niedługo. To pewnie ostatni większy śnieg.

Wyciągnąłem rękę i przyłożyłem ją do policzka dziewczyny. Zamknęła oczy i przez chwilę chłonęła ciepło moich palców.

– To ciepło mojego serca, prawda?

– Co czujesz?

– Coś takiego… jakby promienie wiosennego słońca – powiedziała.

– Oddam ci je w całości. To może trochę potrwać, ale na pewno się uda.

– Wiem – powiedziała. Potem delikatnie przykryła moje oczy dłonią.

– Śpij już.

Zasnąłem.

Obudziła mnie dokładnie o wpół do trzeciej. Wstałem, włożyłem płaszcz, rękawiczki i czapkę i zawinąłem się szalikiem. Płaszcz, który wisiał cały czas przy piecu, był suchy i ciepły.

– Czy mogłabyś zaopiekować się moją harmonią? – spytałem.

Skinęła głową. Wzięła instrument ze stołu, chwilę ważyła go w rękach, po czym odstawiła z powrotem na stół.

– Dobrze. Będę jej strzegła jak oka w głowie – powiedziała.

Sypał już tylko drobny śnieg, wiatr też jakby się uspokoił. Śnieżyca, która trwała całą noc, skończyła się zapewne parę godzin temu, ale grube popielate chmury, które wciąż wisiały nad Miastem, zapowiadały nadejście kolejnej nawałnicy śniegu. To była tylko chwilowa przerwa.

Gdy przechodziłem Zachodnim Mostem na północny brzeg rzeki, ujrzałem szary dym, który jak zwykle o tej porze zaczynał wznosić się nad murem. Najpierw dostrzegłem kilka białych, jakby niezdecydowanych kłębów, lecz wkrótce w niebo popłynął gruby słup ciemnego dymu, jaki powstaje podczas palenia dużej ilości mięsa. Strażnik był w Jabłoniowym Lesie. Śnieg sięgał mi po kolana, więc zostawiałem bardzo wyraźne ślady, lecz szybkim krokiem ruszyłem w stronę strażnicy. Wszelkie odgłosy Miasta zdawały się tonąć w śniegu, nie było wiatru, nawet ptaki nie śpiewały tego dnia. Jedynie kolce w podeszwach moich butów z głośnym skrzypieniem wbijały się w świeży śnieg.

W strażnicy nie było nikogo, jak zwykle panował tu straszny smród. Ogień w piecu był wygaszony, ale pokój nie wystygł jeszcze do końca. Na stole leżały brudne talerze i fajka, ze ściany zimnym blaskiem połyskiwały rzędy toporów i siekier. Zdawało mi się, że w każdej chwili za moimi plecami może pojawić się Strażnik. Czułem milczącą zmowę tych narzędzi, tego czajnika i fajki – wszystkie zaświadczą przeciwko mnie.

Ostrożnie, tak żeby nie zawadzić o któreś z ostrzy, wyciągnąłem rękę, złapałem klucze i wybiegłem tylnymi drzwiami. Na śniegu, którym pokrył się plac Cieni, nie było żadnego śladu. Na tle nieskazitelnej bieli wyróżniał się jedynie samotny wiąz. Wiatr pozostawił na śniegu przepiękne fałdy, a wiąz, na którym spoczywały białe czapy śniegu, wyciągał w górę swe poskręcane ramiona. Żaden ruch nie mącił spokoju tego miejsca. Zdawało mi się, że nigdy nie zostanie mi wybaczone, jeśli zburzę nogami ten spokój.

Nie miałem jednak czasu do stracenia. Było za późno, żeby się wycofać. Zgrabiałymi z zimna palcami zacząłem przymierzać po kolei cztery wielkie klucze. Żaden z nich nie pasował do zamka. Oblałem się zimnym potem. Spróbowałem przypomnieć sobie jeszcze raz, w jaki sposób Strażnik otwierał bramę. Trzymał w ręce cztery klucze. Tak, na pewno cztery. Przecież liczyłem. A więc któryś z nich musiał pasować do zamka.

Wsadziłem klucze do kieszeni i pocierając dłonią, ogrzałem je do odpowiedniej temperatury, po czym znów przymierzyłem do zamka. Tym razem trzeci z kolei klucz wszedł gładko do środka i z jednym potężnym zgrzytnięciem przekręcił się w zamku. Dźwięk rozniósł się echem po pustym placu. Był tak donośny, że zdawało mi się, iż mogli go usłyszeć nawet ludzie w Mieście. Stałem przez chwilę nieruchomo i nasłuchiwałem, czy ktoś nie nadchodzi. Nie usłyszałem jednak ani kroków, ani ludzkiego głosu, więc uchyliłem nieco ciężką żelazną bramkę i przemknąłem na drugą stronę.

Śnieg na placu był miękki jak puch i sięgał mi po uda. Szedłem, zostawiając za sobą dwie proste i głębokie koleiny. Minąłem ławeczkę przykrytą grubą warstwą śniegu i wiąz, który spoglądał na mnie nienawistnym wzrokiem.

Wnętrze szopy było skute lodem. Otworzyłem klapę i zszedłem po drabinie do piwnicy.

90
{"b":"101013","o":1}