Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Nie histeryzuj. Zobaczę, co jest dalej. Szyfr jest bardzo skomplikowany.

Dziewczyna przyglądała się notatkom, a ja tymczasem porządkowałem rzeczy w plecaku. Wymieniłem baterie w latarce. Peleryny i kalosze leżały rozrzucone po podłodze, ale na szczęście nie były uszkodzone i nadawały się do użytku. Przechodząc pod wodospadem bez peleryny, zmoklibyśmy do suchej nitki. A to z pewnością nie złagodziłoby mojego bólu. Po namyśle wygrzebałem też jej buty do joggingu i wsadziłem je do plecaka. Na moim cyfrowym zegarku dochodziła północ. Pozostało więc dokładnie dwanaście godzin do wyznaczonego terminu.

– Potem ciągną się jakieś wyliczenia. Zużycie prądu, prędkość rozpuszczania, opór, zakres błędu i tym podobne rzeczy. Nic z tego nie rozumiem.

– Opuść to, czego nie rozumiesz. Nie mamy czasu – ponaglałem. – Rozszyfruj tylko to, co rozumiesz.

– Nie muszę niczego rozszyfrowywać.

– Dlaczego?

Podała mi notes i pokazała miejsce, w którym skończyła czytać. Nie było tam żadnego szyfru, tylko wielki znak przekreślenia, obok data i godzina. W porównaniu z drobnym, niemal trudnym do odczytania bez lupy pismem, znak był nieproporcjonalnie duży.

Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland - pic_5.jpg

– Czy to ma oznaczać odstęp? – spytała.

– Może. A może to jest cztery. Jeżeli zgodnie z punktem trzy program nie zostanie skasowany, dojdzie właśnie do czegoś takiego.

– W takim razie musimy odnaleźć dziadka do południa.

– Tak, koniecznie.

– Ile zostało jeszcze czasu? – zapytała. – Do tego końca świata?

– Trzydzieści sześć godzin – odparłem. – Nie musiałem patrzeć na zegarek. Przez ten czas ziemia wykona półtora obrotu. Dwa razy ukaże się poranne, a raz popołudniowe wydanie gazet. Dwa razy zadzwonią budziki, a mężczyźni dwa razy się ogolą. Szczęśliwcy odbędą dwa, a może trzy stosunki. Trzydzieści sześć godzin to właśnie tylko tyle. Zakładając, że człowiek żyje przeciętnie siedemdziesiąt lat, trzydzieści sześć godzin to jedna z siedemnastu tysięcy trzydziestu trzech części tego czasu. I po tych trzydziestu sześciu godzinach nastąpi koniec świata.

– Co teraz?

Znalazłem środek przeciwbólowy w apteczce obok szafki, połknąłem go, popijając wodą z manierki i założyłem plecak.

– Schodzimy – zadecydowałem.

Koniec Świata – śmierć zwierzy

Pierwszy prawdziwy śnieg w ciągu jednej nocy przykrył ziemię pięciocentymetrową warstwą i przysypał ich znacznie już wybielone, lecz jeszcze złote ciała. Słońce, które rankiem wyjrzało na chwilę zza chmur, opromieniło ten zimowy pejzaż świeżym blaskiem. Ponad tysiącem par nozdrzy kłębiła się biała para.

Obudziłem się przed świtem i zobaczyłem, że Miasto dokładnie przykryło się bielą. To był wspaniały widok. Na jednobarwnym tle ku niebu wznosiła się czarna wieża, a poniżej równie czarną wstęgą Miasto opasywała rzeka. Słońce jeszcze nie wstało i niebo szczelnie zasłaniały grube chmury. Włożyłem płaszcz, rękawiczki i mało uczęszczaną drogą ruszyłem w kierunku Miasta. Na śniegu nie było żadnych śladów. Wziąłem trochę śniegu do ręki, był sypki i miękki jak cukier puder. Na skutych lodem brzegach rzeki układał się w nieregularne fałdy.

Nie poruszało się nic poza moim białym oddechem. Nie było wiatru, a ptaki jeszcze się nie obudziły. Jedynie nienaturalnie głośne skrzypienie śniegu pod moimi butami gromkim echem odbijało się od kamiennych murów.

Kiedy dotarłem do bramy, na placu dostrzegłem Strażnika. Siedział skulony pod wózkiem, który kiedyś naprawiał wraz z cieniem. Oliwił właśnie osie. Na wózku stało kilka glinianych dzbanów z olejem rzepakowym, który służył mu do tego celu. Dla pewności przywiązane były sznurem do bocznej ściany wózka. To dziwne – pomyślałem – po co mu tyle oleju?

Strażnik wychylił się spod wózka i przywitał mnie uniesieniem dłoni. Był chyba w dobrym humorze.

– Nie za wcześnie? Co cię sprowadza do mnie o tej porze?

– Nie mam żadnej sprawy. Podziwiam zimowy krajobraz. Ze wzgórza Miasto wygląda naprawdę pięknie.

Strażnik roześmiał się głośno i jak zwykle położył rękę na moim ramieniu. Nie miał nawet rękawiczek.

– Z ciebie też niezły dziwak. Napatrzysz się jeszcze na ten krajobraz. Żeby wstawać o tej porze i podziwiać śnieg? Ty chyba rzeczywiście nie jesteś zupełnie normalny.

Potem stał chwilę i przyglądał się bramie. Z jego ust wydobywało się tyle pary, że przypominał maszynę parową.

– Ale przyszedłeś w dobrym momencie – powiedział. – Wejdź na wieżę obserwacyjną. Zaraz zagram na rogu i zobaczysz coś ciekawego.

– Co takiego?

– Zobaczysz.

Nie wiedziałem, o co mogło mu chodzić, ale wszedłem na wieżę. Rozejrzałem się z góry. Las Jabłoniowy, cały w śniegu, wyglądał jak puszysta chmura, która opadła na ziemię. Również Północne i Wschodnie Góry dokładnie pokryły się bielą. Tylko gdzieniegdzie, w miejscu urwistych skał, biel przeorana była szarymi bruzdami.

Stado zwierzy spało spokojnie, jak zwykle, tuż pod murem. Podkuliwszy nogi, leżały na ziemi z postawionymi do góry rogami. Śnieg przykrył także ich grzbiety, lecz one zdawały się o tym nie wiedzieć.

Niebo zaczęło się przejaśniać, a ja wciąż stałem na wieży i czekałem. Starałem się nie patrzeć na promienie słońca, które wąskimi szparami przedzierały się przez chmury.

Wkrótce Strażnik otworzył bramę i zadął w róg. Jak zwykle, raz długo i trzy razy krótko. Wraz z pierwszym dźwiękiem podniosły łby. Po ilości pary, jaka buchnęła z ich nozdrzy, poznałem, że w tym momencie zaczął się dla nich nowy dzień.

Kiedy wybrzmiała ostania nuta, zaczęły wstawać. Najpierw, jakby chcąc nabrać pewności, prostowały przednie nogi, podnosiły się na nich, po czym dźwigały zady. Następnie poruszały łbami, dźgając rogami powietrze, otrząsały się ze śniegu i szły w kierunku bramy.

Wówczas zrozumiałem, co miał na myśli Strażnik. Kilka zwierzy leżało wciąż w tej samej pozycji na ziemi. Nie wyglądały na zdechłe; raczej tak jakby się nad czymś głęboko zamyśliły. Lecz nie znalazły odpowiedzi, odpowiedź dla nich nie istniała. Nawet najmniejsza biała smuga nie unosiła się z ich pysków.

Na opustoszałym polu przypominały małe, przykryte białymi całunami pagórki. Tylko ich pojedyncze rogi jakoś zbyt ostro wbijały się w niebo.

Te, które pozostały przy życiu, przechodząc obok zmarłych, zwieszały łby bądź wyciszały stukot kopyt. Stado pogrążyło się w żałobie.

Słońce wznosiło się już wysoko i cień muru skurczył się niebezpiecznie, ale ja nie mogłem jeszcze odejść. Zdawało mi się, że słońce rozpuści ich śmierć, tak jak rozpuszczało śnieg, że wstaną i pójdą w kierunku bramy jak każdego ranka.

Ale nie wstały. Jedynie ich mokra sierść coraz wyraźniej błyszczała w porannym słońcu.

Dopiero kiedy zszedłem z wieży i wróciłem do mojego pokoju, zrozumiałem, jak bardzo nadwerężyłem oczy. Kiedy zamknąłem powieki, łzy jedna za drugą zaczęły kapać mi na kolana. Spróbowałem przemyć oczy zimną wodą, ale i to nie pomogło. Zasłoniłem okno i z zamkniętymi oczami przeleżałem kilka godzin.

Starzec zapukał do moich drzwi około dziesiątej. Przyniósł poranną kawę. Ujrzawszy mnie leżącego z twarzą w poduszce na łóżku, zmoczył ręcznik i przetarł nim moje powieki. Poczułem ostry ból za uszami, ale strumień łez został opanowany.

– Gdzie byłeś? – zapytał. – Nie wiesz, że poranne słońce jest bardzo ostre? Zwłaszcza gdy spadnie śnieg. Co ci przyszło do głowy, żeby wychodzić z domu w taki dzień!

– Widziałem je. Zdechło osiem, może dziewięć sztuk… nie, na pewno więcej.

– Zdechnie jeszcze więcej. Za każdym razem, kiedy spadnie śnieg.

– Dlaczego?

Odsunąłem ręcznik z twarzy i spojrzałem na starca wyczekującym wzrokiem.

– Są słabe. Zdychają z zimna i głodu. Tak było zawsze.

– Nie można temu zapobiec?

Starzec pokręcił głową. – Żyją tu od tysięcy lat i będą żyły drugie tyle. Zimą wiele z nich ginie, ale na wiosnę rodzą się następne. Nowe życie wypiera stare. Gdyby nie zdychały, nie starczyłoby trawy i liści dla wszystkich.

45
{"b":"101013","o":1}