Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Aha – westchnąłem.

– A, właśnie, mam zamiar cię zahibernować, kiedy stracisz świadomość. Co ty na to?

– Rób, co chcesz. Mnie i tak będzie wszystko jedno – powiedziałem. – Jadę teraz do portu w Harumi. Możesz mnie sobie stamtąd zabrać. Będę w białej carinie 1800 GT twin-cam turbo. Nie umiem ci jej opisać. W każdym razie będzie włączona kaseta z Dylanem.

– Z czym?

– Z Bobem Dylanem. To piosenkarz. Śpiewa takim głosem, jakby za oknem padał… jednym słowem… zachrypniętym głosem.

– Jeśli cię zamrożę, to może dziadek wymyśli jakiś sposób, żeby przywrócić ci świadomość. Ale nie rób sobie nadziei, mówię tylko, że to nie jest niemożliwe.

– Bez świadomości nie będę w stanie robić sobie nadziei

– zauważyłem. – Sama mnie zamrozisz?

– Tak, ale nie obawiaj się. Umiem to robić. Psy i koty, które zamroziłam na próbę, wyglądają jak żywe. Ciebie też dokładnie zamrożę i schowam w takim miejscu, gdzie nikt cię nie znajdzie – powiedziała. – A jeśli wszystko dobrze pójdzie i przywrócimy ci świadomość, to prześpisz się ze mną?

– Oczywiście. Tylko nie wiem, ile będę miał wtedy lat.

– Ja też nie będę miała siedemnastu.

– Ludzie się starzeją. Nawet zamrożeni.

– Trzymaj się.

– Ty też. Cieszę się, że udało mi się z tobą porozmawiać.

– Dlatego, że dowiedziałeś się o możliwości powrotu do tego świata? To jeszcze nic pewnego…

– Nie, nie dlatego. Oczywiście chciałbym tu wrócić, ale cieszę się z tego, że mogłem z tobą porozmawiać, usłyszeć twój głos, dowiedzieć się, co się z tobą dzieje.

– Chcesz porozmawiać dłużej?

– Nie, to wystarczy. Nie mam już czasu.

– Nie bój się – powiedziała. – Nawet jeśli stracę cię na zawsze, nigdy o tobie nie zapomnę. Będziesz żył w moim sercu aż do mojej śmierci. Nie zapomnisz?

– Nie zapomnę – powiedziałem i odłożyłem słuchawkę.

O jedenastej oddałem mocz w pobliskiej toalecie i opuściłem park. Zapaliłem silnik samochodu i myśląc o hibernacji, ruszyłem w stronę portu. Ginza wypełniona była tłumem ludzi w służbowych garniturach. Rozglądałem się na wszystkie strony, szukając dziewczyny z biblioteki. Powinna gdzieś tutaj być – myślałem, lecz dookoła widziałem tylko nieznajome twarze.

Kiedy dotarłem do portu, zaparkowałem przy którymś z mniej używanych magazynów, zapaliłem papierosa i włączyłem kasetę z Bobem Dylanem na odtwarzanie z automatyczną zmianą strony. Obniżyłem oparcie fotela, położyłem nogi na kierownicy i wyrównałem oddech. Chciałem napić się jeszcze piwa, ale piwa już nie było. Słońce świeciło przez przednią szybę, otulając mnie swoim blaskiem. Zamknąłem oczy i poczułem, że światło rozgrzewa mi powieki. Dziwnie wzruszyłem się na myśl, że to światło przebyło długą drogę ze słońca na ziemię i część swojej energii poświęciło na to, żeby ogrzać moje powieki. Zdawało mi się, że zaczynam rozumieć Aloszę. Ograniczonemu życiu dane jest pewnie ograniczone błogosławieństwo.

W związku z tym postanowiłem pobłogosławić profesora i jego wnuczkę. Nie wiedziałem co prawda, czy mam do tego prawo, ale ostatecznie już wkrótce miałem umrzeć, więc mało prawdopodobne, że ktoś mnie z tego rozliczy. Dodałem do listy błogosławionych także kierowcę taksówki „Police-reggae". Pozwolił nam wsiąść do taksówki, chociaż byliśmy tacy brudni. Nie miałem powodu, żeby nie wciągnąć go na listę. W tej chwili też na pewno słucha rocka, szukając młodych pasażerów.

Przede mną było morze. Na starym transportowcu siedziało stado mew, a Dylan śpiewał Blowing in the Wind. Słuchając tej piosenki, myślałem o ślimaku, obcinaczu, o polewie z masła i o kremie do golenia. Wczesnojesienne słońce kołysało się na falach. Morze odbijało światło i błyszczało na całej swojej powierzchni. Wyglądało jak ogromne rozbite na drobny mak lustro, którego nikt nie był w stanie już posklejać.

Piosenki Dylana przypomniały mi o dziewczynie z wypożyczalni samochodów. Prawda, ją też powinienem pobłogosławić. Zrobiła na mnie świetne wrażenie. Jak mogłem o niej zapomnieć? Spróbowałem ją sobie przypomnieć. Miała na sobie zieloną kurtkę, której kolor przywodził na myśl boisko do baseballa na początku sezonu, białą bluzkę i czarną muszkę. To pewnie służbowy strój pracowników tej wypożyczalni. Nikt z własnej woli nie ubiera się w zieloną kurtkę i nie zakłada czarnej muszki. I słuchając Dylana, wyobrażała sobie deszcz.

Ja też wyobraziłem sobie deszcz. Jedyny, jaki przyszedł mi do głowy, to ten drobny deszcz, którego prawie nie widać, a mimo to rosi drzewa, ślimaki, żywopłoty i krowy. Deszczu nie można sprowadzić, nie można go też powstrzymać. Deszcz zawsze jest sprawiedliwy.

Wkrótce deszcz zmienił się w przezroczystą zasłonę, która opadła na moją świadomość.

Przyszła senność.

A więc odzyskam wszystko, co straciłem – pomyślałem jeszcze. To znaczy, że niczego nie straciłem na zawsze. Zamknąłem oczy. Bob Dylan śpiewał nadal. A Hard Rain's Gonna Fall.

Koniec Świata – ptaki

Kiedy dotarliśmy do Południowej Topieli, śnieg padał tak zawzięcie, że trudno było nawet oddychać. Zdawało mi się, że to niebo rozleciało się na kawałki i spadało na ziemię. Śnieg sypał również na topiel i ginął bezszelestnie w jej nieprzyjemnie niebieskiej toni. Cała ziemia pokryta była bielą i tylko topiel, niczym wielka, otwarta źrenica, wyróżniała się z krajobrazu.

Długo przyglądaliśmy się topieli, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Może z powodu śniegu bulgot, który wydobywał się z jej wnętrza, nie był tak wyraźny jak za pierwszym razem. Przypominał raczej dalekie dudnienie ziemi. Spojrzałem najpierw w niebo – choć znajdowało się zbyt nisko, by móc je nazwać niebem – potem na milczący mur, który niewyraźną czernią przebijał się przez zasłonę śniegu. „Koniec Świata" – to była naprawdę odpowiednia nazwa dla tego pustego, lodowatego miejsca.

Kiedy tak stałem nieruchomo, poczułem, że daszek mojej czapki pokrył się grubą warstwą śniegu. Naszych śladów też już na pewno nie było widać. Rzuciłem okiem na cień stojący trochę dalej. Co jakiś czas otrzepywał się ze śniegu i zmrużywszy oczy, przyglądał się tafli wody.

– To jest wyjście. Na pewno – powiedział. – Już nic nie zatrzyma nas w Mieście. Będziemy wolni jak ptaki.

Podniósł wysoko głowę i zamknął oczy. Chłonął twarzą śnieg, jakby to był ożywiający deszcz.

– Jest piękna pogoda! Bezchmurne niebo i wieje ciepły wiatr – powiedział i roześmiał się. Jego ciało nagle odzyskało siły. Lekko podnosząc nogi, ruszył w moją stronę.

– Czuję to – powiedział. – Po drugiej stronie topieli jest nasz świat. A ty? Jeszcze się boisz?

Pokręciłem głową.

Cień schylił się i rozwiązał sznurowadła w butach.

– No co? Będziemy chyba skakać? Wyciągnij z butów sznurowadła. Zwiążemy nimi nasze paski. Jeśli zgubimy się na tamtym świecie, to nic nam już nie pomoże.

Zdjąłem czapkę, którą pożyczył mi pułkownik i otrzepałem ją ze śniegu. Była to stara wojskowa czapka. Zupełnie wypłowiała, a miejscami nawet przetarta. Pułkownik musiał nosić ją przez wiele lat. Jeszcze raz otrzepałem ją ze śniegu i włożyłem na głowę.

– Zamierzam zostać – powiedziałem.

Cień jakby stracił zdolność koncentracji, bezmyślnie wpatrywał się w moją twarz.

– Dobrze się nad tym zastanowiłem – dodałem. – Wybacz mi, sam długo nie mogłem się zdecydować. Nie wiem dokładnie, co się stanie, jeśli zostanę tutaj sam. Masz rację, powinniśmy wrócić do starego świata, to najlepsze rozwiązanie. Wiem, że tam jest prawdziwa rzeczywistość i że uciekając od niej, popełniam błąd. Ale nie mogę stąd odejść.

– Dlaczego? Przecież tak niedawno obiecywałeś mi, że uciekniemy razem. Ja ułożyłem plan, a ty przyniosłeś mnie tutaj na własnych plecach. Co tak nagle odmieniło twoje serce? Kobieta?

– Nie, to znaczy, nie tylko. Odkryłem coś bardzo ważnego. Dlatego postanowiłem zostać.

– Odnalazłeś jej serce, prawda? Postanowiliście żyć razem w Lesie, a mnie chcieliście się po prostu pozbyć?

94
{"b":"101013","o":1}