Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Panowała już głęboka ciemność, kiedy znalazłem się w pobliżu rzeki. Nie było widać gwiazd ani księżyca, wszystko przesłaniał miotany wiatrem śnieg. Słyszałem trzask gałęzi i zimny szmer płynącej obok rzeki. Nie wiem, kiedy i w jaki sposób dotarłem do biblioteki. Pamiętam tylko rozhuśtane w ciemności gałęzie wierzb i wycie wiatru nad głową.

Posadziła mnie przed piecem i dotknęła dłonią mojego rozpalonego czoła. Poczułem taki ból, jakby wbiła w tym miejscu sopel lodu. Odruchowo chciałem oderwać jej dłoń od czoła, ale nie mogłem podnieść ręki. Czułem, że zwymiotuję przy najmniejszym ruchu.

– Masz straszną gorączkę – powiedziała. – Gdzie byłeś do tej pory?

Nie mogłem wydobyć głosu, z trudem też pojmowałem sens jej słów.

Przyniosła kilka koców. Kiedy mnie nimi przykrywała, kosmykiem włosów dotknęła mojego policzka. Nie chcę jej stracić – pomyślałem. Nie byłem jednak w stanie stwierdzić, czy myśl ta powstała w mojej świadomości teraz, czy wypłynęła nagle z mojej starej pamięci. Tak wiele rzeczy już straciłem, byłem już taki zmęczony. Powoli opuszczała mnie świadomość. Popadłem w stan dziwnego rozdwojenia, kiedy to ciało resztkami sił widzi opuszczającą je duszę.

– Śpij – usłyszałem jeszcze. Jej głos przebył długą drogę, zanim dotarł do mnie z ciemności.

Hard-boiled wonderland – whisky, tortury, Turgieniew

Olbrzym rozbił nad zlewem wszystkie, co do jednej, butelki whisky. Znajomy właściciel sklepu z alkoholem, podczas wyprzedaży zagranicznej whisky, przynosi zawsze kilka butelek i w ten sposób gromadzi mi się spory zapas.

Najpierw stuknął o siebie dwie butelki wild turkey, potem kolejno leciały do zlewu cutty sark, harper, jack daniels i four roses. Haig potłukł się na drobno, a sześć butelek chivas regal spadło do zlewu za jednym zamachem. Hałas był przeraźliwy, a jaki zapach! Trudno się dziwić, wylała się do zlewu taka ilość whisky, jaka starczyłaby mi na pół roku. Całe mieszkanie wypełniło się jej wonią.

– Można się upić samym zapachem – z podziwem powiedział mały.

Oparłem się na łokciach i zrezygnowanym wzrokiem obserwowałem, jak w zlewie rośnie stos rozbitych butelek. Te, które były na górze, kolejno przesuwały się w dół, a te, które miały jeszcze jakiś kształt, stopniowo traciły go zupełnie. Wraz z brzękiem tłuczonego szkła dolatywał mnie ostry świst. Olbrzym gwizdał. Jego gwizdanie podobne było jednak do dźwięku, jaki wydaje pneumatyczna oczyszczarka do zębów. Olbrzym po prostu przedmuchiwał sobie zęby, to w górnej, to w dolnej szczęce. Samo słuchanie tego dźwięku mogło wyprowadzić z równowagi. Poruszyłem zdrętwiałym karkiem i napiłem się piwa. Czułem, że mój żołądek zrobił się twardy jak skórzana torba pracownika banku.

Po chwili olbrzym przeniósł się do pokoju. Wywrócił łóżko i pociął nożem materac, wyrzucił z szafy wszystkie ubrania, a następnie rozsypał zawartość szuflad po podłodze. Na to wysypał śmieci z kubła, a potem resztę rzeczy, jakie znalazł w pozostałych szafach, niszcząc po drodze, co uznał za stosowne. Robił to szybko i sprawnie.

Kiedy skończył z pokojem gościnnym i z sypialnią, wrócił do kuchni, a ja i mały wynieśliśmy się do pokoju. Postawiliśmy przewróconą sofę (a raczej jedną jej część, bo oparcie nadal leżało na podłodze), usiedliśmy i w milczeniu przyglądaliśmy się poczynaniom olbrzyma w kuchni. Sofa, poza tym, że rozleciała się na dwie części, nie była specjalnie uszkodzona. Całe szczęście, bo była to bardzo droga i bardzo wygodna sofa. Kupiłem ją od znajomego fotografika po przystępnej cenie, gdy likwidował swoje biuro. Robił całkiem niezłe zdjęcia dla firm reklamowych, ale zapadł na chorobę umysłową i zamieszkał gdzieś głęboko w górach w prefekturze Nagano. Było mi bardzo przykro z powodu jego choroby, ale z tą sofą miałem dużo szczęścia. Teraz też chyba obejdzie się bez kupna nowej.

Siedziałem na prawym, a mały na lewym krańcu sofy. Zastanawiałem się, dlaczego nikt do tej pory nie zainteresował się hałasem, jaki dobiegał z mojego mieszkania. Na moim piętrze mieszkali wyłącznie samotni mężczyźni, więc o tej porze w dzień powszedni, pomijając jakieś bardzo wyjątkowe sytuacje, zwykle nie było ich w domu. Czyżby moi oprawcy wiedzieli o tym i dlatego pozwalali sobie na najdzikszy hałas? Chyba tak. Wiedzą o wszystkim, wyglądają na ludzi porywczych, ale w rzeczywistości działają według starannie obmyślonego planu.

Mały spoglądał od czasu do czasu na zegarek i sprawdzał, czy olbrzym wykonuje swe zadanie w odpowiednim tempie. Ten zaś niszczył po kolei każdą napotkaną rzecz. Gdyby przeszukiwali w ten sposób mieszkanie, nawet przedmiot wielkości ołówka nie umknąłby ich uwagi. Ale – jak oznajmili na wstępie – oni niczego nie szukali. Oni tylko niszczyli.

Po co?

Może chcieli stworzyć pozory, że czegoś szukali?

Przerwałem rozmyślania, wypiłem resztę piwa i odstawiłem puszkę na podłogę. Olbrzym otworzył właśnie szafkę z naczyniami, zrzucił na podłogę szklanki, następnie zabrał się za talerze. Rozbił wszystko: ekspres do kawy, filiżanki do herbaty, słoik z solą, cukrem, mąką. Ryż rozsypał po całej podłodze. Ten sam los spotkał mrożonki z zamrażalnika. Pół tuzina mrożonych krewetek, kawałek wołowiny, lody, masło najwyższej jakości, trzydziestocentymetrowy kawior i sos pomidorowy, którego jeszcze nie skończyłem robić – wszystko to spadło na podłogę pokrytą linoleum z takim łomotem, z jakim o asfalt uderzyłby grad meteorytów.

Następnie podniósł lodówkę, wysunął ją nieco do przodu, po czym przewrócił tak, że drzwiczki znalazły się na spodzie. Urwał się chyba przewód w okolicy grzejnika, bo dookoła posypały się iskry. Ciekawe, jak wytłumaczę przyczynę uszkodzenia elektrykowi, który będzie naprawiał tę lodówkę.

Wszystko skończyło się tak nagle, jak zaczęło. Dzieło zniszczenia dobiegło po prostu końca i wokół zapanowała cisza. Olbrzym stał w progu między kuchnią a pokojem i patrzył na mnie swym bezmyślnym wzrokiem. Ile czasu zajęło mu zrujnowanie mojego mieszkania? Piętnaście minut? Może pół godziny? Z zadowolenia, z jakim mały patrzył na tarczę swojego roleksa, mogłem wnioskować, że był to czas zbliżony do normy dewastacji dwupokojowych mieszkań z kuchnią. Świat przepełniony jest normami, począwszy od długości trasy maratonu, a skończywszy na długości rolki papieru toaletowego.

– Sporo czasu zajmie ci sprzątanie – zauważył mały.

– Chyba tak. Sporo też będzie kosztować.

– Pieniądze nie mają teraz znaczenia. To jest wojna. Nikt jeszcze nie wygrał wojny, trzymając się za kieszeń.

– To nie moja wojna.

– Nieważne czyja wojna. Ani czyje pieniądze. Taka jest wojna i musisz się z tym pogodzić.

Mały wyjął z kieszeni śnieżnobiałą chusteczkę, odkaszlnął dwa, trzy razy, zasłaniając usta, po czym obejrzał chusteczkę i schował ją do kieszeni. To też, być może, jedno z moich uprzedzeń, ale nie ufam mężczyznom, którzy noszą chusteczki. Mam mnóstwo takich uprzedzeń. Nie jestem z tego powodu specjalnie lubiany, ale w miarę jak przybywa mi wrogów, rośnie też liczba moich uprzedzeń.

– Niedługo po naszym wyjściu zjawi się tutaj ktoś z Systemu. Powiesz mu o nas. Powiesz, że pytaliśmy cię o czaszkę. Ty oczywiście o niczym nie wiesz. Rozumiesz? Nie mogłeś nam powiedzieć tego, o czym nie wiesz, ani dać tego, czego nie masz. Nawet torturowany. Dlatego wróciliśmy z pustymi rękami.

– Torturowany?

– Nie będą cię specjalnie podejrzewać. Masz niezłą opinię, poza tym nie wiedzą o tym, że byłeś u profesora. O tym, jak dotąd, wiemy tylko my. Pomyślą, że to Fabryka. I zaczną działać. A o to właśnie nam chodzi.

– Ale co z tymi torturami? Chyba nie zamierzacie mnie torturować?

– Potem ci wytłumaczę.

– A co będzie, jeśli powiem prawdę? – spytałem.

– Załatwią cię – odparł mały. – Nie żartuję. Nie dość, że w tajemnicy przed Systemem byłeś u profesora, to jeszcze wykonałeś tasowanie, które jest zabronione. W dodatku profesor posłużył się tobą do eksperymentu. To ci nie ujdzie na sucho. Jesteś w paskudnej sytuacji, prawdę mówiąc, jedną nogą stoisz już za barierką mostu. Teraz zastanów się, na co zamierzasz upaść. Jak skręcisz kark, będzie za późno na myślenie.

35
{"b":"101013","o":1}