Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Moje marzenie o spokojnym życiu z wiolonczelą i greką też stanęło pod znakiem zapytania. Po pierwsze nie będzie mnie na to stać, a po drugie, czy ukrywając się przed Systemem, który obiecał szukać mnie nawet pod ziemią, znajdę czas na wkuwanie greckich czasowników nieregularnych?

Zamknąłem oczy, wziąłem głęboki oddech i znów otworzyłem książkę. Wszystko stracone – musiałem się z tym pogodzić.

Nim się zorientowałem, dookoła panował już turgieniewowsko-stendhalowski mrok. Ból brzucha, chyba dzięki leżącej pozycji, przestał mi dokuczać, lecz wciąż nie miałem apetytu. Byłem zmęczony, niewyspany, miałem rozpruty brzuch, a moje mieszkanie wyglądało tak, jakby wojska inżynieryjne krasnoludków stoczyły w nim batalię. Nie było miejsca na apetyt.

Czytałem kiedyś powieść science fiction, w której świat dogorywał zasypany niepotrzebnymi rzeczami – mój pokój wyglądał podobnie. Na podłodze leżały w nieładzie bezużyteczne przedmioty. Pocięty garnitur, zniszczone wideo, telewizor, stłuczone wazony, lampa ze złamaną szyją, podeptane płyty, rozmrożony sos pomidorowy, wyrwane przewody… Koszule i bielizna, które wyścielały podłogę, były podeptane brudnymi butami, poplamione atramentem i winogronami, chyba żadna z tych rzeczy nie nadawała się już do użytku. Niewielkie kolekcje książek Conrada i Thomasa Hardy'ego nasiąkały wodą z flakonów. Mieczyki, które kiedyś stały w wazonie, teraz leżały na piersi mojego beżowego, kaszmirowego swetra niczym kwiaty na grobie nieznanego żołnierza. Rękaw swetra zdobiła plama w kolorze royal blue z mojego pelikanowskiego atramentu.

Wszystko straciło wartość.

Góra bezużytecznych nieprzetwarzalnych śmieci. Mikroorganizmy po śmierci zamieniają się w ropę, wielkie drzewa w węgiel, lecz to, co się tu znajdowało, to były całkiem bezużyteczne śmieci.

Poszedłem do kuchni i jeszcze raz przeszukałem zlew. Niestety nie było w nim już ani jednej kropli whisky. Odpłynęła rurami do podziemi, do świata Orfeusza i Czarnomroków. Skaleczyłem się tylko w palec. Patrzyłem, jak nabrzmiewa krwią, która wkrótce zaczęła kapać na etykietkę z four roses. Jeśli człowiek raz się porządnie zrani, małe skaleczenie nie robi już na nim wrażenia. Nikt przecież jeszcze nie umarł na krwotok z palca.

Czekałem, aż krew przestanie kapać sama, ale cała etykietka była już czerwona, a krew płynęła dalej, więc przewiązałem palec chusteczką higieniczną i zalepiłem plastrem.

Kiedy szukałem plastra, zauważyłem na podłodze siedem czy osiem puszek. Były podobne do niewypałów. Podniosłem jedną z nich. Piwo! Wprawdzie ciepłe, ale to już coś. Pozbierałem wszystkie puszki i zaniosłem do łóżka.

Poczułem senność jeszcze przed dziewiątą. Nawet do tego ciasnego zdemolowanego mieszkania przyszedł sen. Przeczytaną w trzech czwartych książkę rzuciłem na podłogę, zgasiłem nocną lampkę, która jakimś cudem ocalała i zasnąłem skulony na boku jak embrion. Będę spał, dopóki nie przyjdzie odpowiednia pora. I nikt mi w tym nie przeszkodzi. Jestem królem beznadziei ubranym w szaty trudności. Będę spał, dopóki nie przyjdzie do mnie żaba wielkości volkswagena golfa i nie pocałuje mnie w usta.

Pomimo tych obietnic, udało mi się przespać zaledwie dwie godziny. O jedenastej przyszła dziewczyna w różowym kostiumie i zaczęła mnie szarpać. Zdaje się, że mój sen ma bardzo słabe notowania. Wszyscy po kolei przychodzą i budzą mnie ze snu, jakby sprawdzali opony używanego samochodu. Nie mają do tego prawa. Może jestem trochę używany, ale nie jestem na sprzedaż.

– Zostaw mnie – powiedziałem.

– Proszę, niech się pan obudzi. Proszę!

– Zostaw mnie – powtórzyłem.

– Nie może pan teraz spać – powiedziała i zaczęła bić mnie pięściami po bokach. Poczułem piekielny ból.

– Proszę! – nalegała. – Przecież świat się skończy!

Koniec Świata – początek zimy

Obudziłem się w łóżku. Czułem znany mi zapach. To było moje łóżko. Mój pokój. Wszystko było tak samo, lecz jednocześnie trochę inaczej. Zupełnie tak, jakby ktoś odtworzył to z mojej pamięci. I plamy na suficie, i rysy na tynkowanej ścianie, wszystko.

Za oknem padał deszcz. Na ziemię spadały ciężkie jak lód krople zimowego deszczu. Przy oknie siedział pułkownik, jak zwykle wyprostowany, i nieruchomym wzrokiem przyglądał się tym kroplom.

Chciałem podnieść rękę i dotknąć własnej twarzy, ale nie mogłem tego zrobić. Moja ręka była zbyt ciężka. Chciałem powiedzieć o tym pułkownikowi, ale nie mogłem wydobyć głosu. Nie byłem w stanie wypchnąć powietrza z płuc. Mogłem jedynie otworzyć oczy i patrzeć nimi na starca. Nie pamiętałem również, co się właściwie stało. Kiedy się nad tym zastanawiałem, poczułem taki ból, jakby coś chciało mi rozsadzić głowę.

– Zima – odezwał się starzec i postukał palcami w szybę. – Przyszła zima. Chyba już zrozumiałeś, jak bardzo jest niebezpieczna.

Skinąłem lekko głową.

Aha – więc to zimowy mur był sprawcą mojego nieszczęścia. Potem przez Las dotarłem do biblioteki. Przypomniałem sobie też chwilę, gdy włosy dziewczyny dotknęły mojego policzka.

– Do domu przyprowadziła cię Bibliotekarka. Strażnik jej pomógł. Miałeś straszną gorączkę, cały byłeś zlany potem. To było przedwczoraj.

– Przedwczoraj?…

– Tak. Spałeś dwa dni – powiedział. – Myślałem, że już nigdy się nie obudzisz. Byłeś w Lesie, prawda?

– Przepraszam – powiedziałem.

Starzec zdjął z pieca garnek i przelał zupę na talerz. Następnie objął mnie ramieniem, podniósł trochę i oparł na poduszce. Usłyszałem chrzęst moich własnych kości.

– Najpierw zjedz – powiedział. – Myśleć i przepraszać będziesz później. Nie masz apetytu?

Nie. Nie miałem ochoty nawet wdychać powietrza.

– No, ale musisz trochę tego wypić. Tylko trzy łyżki. Wypijesz trzy łyżki, a resztę możesz zostawić. Dasz radę?

Skinąłem głową.

Zupa z jakimś leczniczym zielem była tak gorzka, że zbierało mi się na wymioty, ale przełknąłem jakoś te trzy łyżki. Kiedy skończyłem, zdawało mi się, że opuściły mnie resztki sił.

– To wystarczy – rzekł starzec, odkładając łyżkę na talerz. – Ta zupa jest trochę gorzka, ale wypędzi z ciebie zły pot. Teraz się prześpij, a kiedy się obudzisz, poczujesz się znacznie lepiej. Możesz spać spokojnie. Będę czuwał.

Kiedy znów otworzyłem oczy, za oknem było już zupełnie ciemno. Wiatr zacinał deszczem w szybę. Starzec siedział na krześle tuż obok mojej poduszki.

– No jak? Lepiej się czujesz?

– O, tak. Dużo lepiej – powiedziałem. – Która godzina?

– Ósma.

Spróbowałem się podnieść, ale byłem jeszcze bardzo słaby.

– Dokąd to się wybierasz? – spytał starzec.

– Do biblioteki – odparłem.

– Nie żartuj. Nie przejdziesz nawet pięciu metrów.

– Nie mogę przerwać pracy.

Starzec pokręcił głową. – Stare Sny zaczekają. I Strażnik, i dziewczyna wiedzą o twojej chorobie. Biblioteka na pewno jest dziś zamknięta.

Westchnął, podszedł do pieca i nalał sobie herbaty, po czym znów usiadł koło łóżka.

– Zdaje się, że ty ją kochasz – powiedział. – Nie miałem zamiaru o to pytać, ale chyba muszę. Siedziałem cały czas przy tobie. Człowiek trawiony gorączką mówi różne rzeczy. Zresztą nie musisz się tego wstydzić. To naturalne, że młody człowiek się zakochuje. Prawda?

W milczeniu skinąłem głową.

– To dobra dziewczyna. Bardzo martwiła się o ciebie – rzekł starzec, siorbiąc herbatę. – Ale ta miłość nie jest odpowiednia. Dlatego muszę cię ostrzec.

– Dlaczego nie jest odpowiednia?

– Ona nigdy nie odwzajemni twojego uczucia. To nie jej wina. Ani twoja. Jeśli już, to wina tego świata. Ale tego nie można zmienić. Tak jak nie można odwrócić biegu rzeki.

Podniosłem się na łóżku i dotknąłem rękami twarzy. Miałem strasznie zapadnięte policzki.

– Pan pewnie mówi o sercu?

Starzec skinął głową.

– Ja mam serce, a ona nie, dlatego kochając ją, niczego nie zyskam?

– Tak – odparł. – Tylko stracisz. Masz rację, ona nie ma serca. Ja też nie mam. Nikt go tutaj nie ma.

38
{"b":"101013","o":1}