Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

W tym momencie przypomniałem sobie, że nie mam już ani garnituru, ani kurtki. Kiepska sprawa – pomyślałem. Przed pójściem do pubu muszę kupić sobie ubranie. Najlepszy będzie ciemnoniebieski tweedowy garnitur – postanowiłem. W eleganckim odcieniu. Trzy guziki, naturalne ramiona i żeby się nie marszczył pod pachami. Taki staromodny garnitur. George Peppard z lat sześćdziesiątych. Do tego niebieska koszula. W dobrze zgranym, nieco wypłowiałym kolorze. Najlepiej z grubej bawełny, w stylu Oxford. Kołnierzyk w miarę klasyczny. Krawat w dwu-kolorowe paski. Czerwień i zieleń. Czerwień nieco stonowana, a zieleń wpadająca w błękit, jak morze podczas burzy. Muszę kupić to wszystko w jakimś porządnym sklepie, po czym przebiorę się, pójdę do pubu i zamówię szkocką z podwójnym lodem. A wszystkie pijawki i Czarnomroki razem z tą pazurzastą rybą mogą pękać ze złości, kiedy ja, ubrany w tweedowy garnitur, będę sobie pił whisky prościutko ze Szkocji.

Nagle spostrzegłem, że szum wody ucichł. Może woda przestała się wylewać z dziur? A może było jej już tak dużo, że szum po prostu nie dochodził do uszu? Zresztą wszystko jedno. Ja i tak przeżyję, to postanowione. I odkopię całą moją pamięć. Nie będę już marionetką w niczyich rękach. Chciałem krzykiem obwieścić to całemu światu. Nie będę marionetką!

Pomyślałem jednak, że krzyczenie pod ziemią, i to w sytuacji, gdy ledwo trzymam się skały, nie miało żadnego sensu. Wykręciłem więc tylko szyję i spojrzałem w górę. Dziewczyna była już na wysokości trzeciego albo czwartego piętra domu towarowego. To znaczy, gdzieś na wysokości działu z odzieżą damską albo z kimonami. Ile metrów ma w końcu ta skała? – pomyślałem nieco znużony. Miałem trochę doświadczenia w chodzeniu po skałach, ale teraz, bez żadnego zabezpieczenia, w zwykłych tenisówkach, nie odważyłbym się spojrzeć w dół, nawet gdyby to było możliwe. Wszystko szło dobrze, dopóki bez zastanowienia szedłem w górę. Ale teraz, kiedy się zatrzymałem, zacząłem zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa.

Jeszcze raz wykręciłem szyję i spojrzałem w górę. Światło kołysało się jak przedtem, tylko znacznie wyżej. Faktycznie dziewczyna radziła sobie z liną doskonale. Ale cóż to za nieprawdopodobna wysokość! Swoją drogą, czy ten starzec nie mógł znaleźć innego miejsca na kryjówkę? Czegoś skromniejszego i odrobinę łatwiejszego? Zaoszczędziłby mi w ten sposób dużo nerwów.

Znów popatrzyłem w górę. Tym razem żółte światło, jak lampa ostrzegawcza na tyłach samolotu, powoli mrugało w moim kierunku. Jedną ręką chwyciłem linę, drugą wyjąłem z kieszeni latarkę i odpowiedziałem takim samym sygnałem. Następnie odruchowo skierowałem latarkę w dół, żeby zobaczyć, dokąd sięga woda. Słabe światło nie rozproszyło jednak mroku. Spojrzałem na zegarek. Dwanaście po czwartej. A więc jeszcze nie zaczęło świtać. Świat na górze pogrążony był we śnie.

Przyciągnąłem do siebie linę, wziąłem głęboki oddech i zacząłem się wspinać.

Koniec Świata – plac Cieni

Nie było już ani śladu po słonecznej pogodzie, kiedy obudziłem się następnego ranka. Ciężkie chmury brudnego koloru szczelnie zasłoniły niebo, a słoneczne światło, które poprzez chmury docierało na ziemię, pozbawione było wszelkiego ciepła i blasku. Gałęzie nagich drzew wyglądały jak pęknięcia na zziębniętym szarym krajobrazie. Śniegu nadal nie było, choć zdawało mi się, że w każdej chwili może zacząć padać.

– Dzisiaj śniegu nie będzie – rzekł starzec. – To nie są śniegowe chmury.

Otworzyłem okno i jeszcze raz przyjrzałem się chmurom. Nie pojmowałem różnicy.

Strażnik siedział właśnie przed dużym żelaznym piecem i zdjąwszy buty, grzał sobie nogi. Piec podobny był do tego, jaki znajdował się w bibliotece. U góry miał dwa paleniska przeznaczone na czajnik i garnek, a na dole wysuwany popielnik. Otwierało się go, ciągnąc za poprzeczny metalowy drążek. Strażnik siedział na krześle i opierał nogi właśnie na tym drążku. Pokój wypełniony był parą z czajnika, wymieszaną z dymem taniego tytoniu. Panował tu mdły i duszny zapach. Oczywiście wmieszana w to była również woń jego nóg. Za krzesłem, na którym siedział, stał ogromny drewniany stół, a na nim obok osełki leżały rzędy toporów i siekier. O tym, jak bardzo były już zużyte, świadczyły ich sczerniałe trzonki.

– Chodzi o szalik – wydusiłem. – Bez szalika strasznie marznie mi szyja.

– A, rzeczywiście – odparł swobodnie. – Rozumiem.

– W muzeum w głębi biblioteki widziałem nieużywane ubrania. Czy mógłbym z nich skorzystać?

– Oczywiście. Bierz, co chcesz. Szalik, płaszcz, co ci się tylko spodoba.

– Te rzeczy nie mają właścicieli?

– Tym możesz się nie przejmować. Właściciele, jeśli nawet są, dawno już o nich zapomnieli. A swoją drogą, podobno szukasz instrumentu?

Skinąłem głową. Strażnik wiedział o wszystkim.

– W tym Mieście nie ma instrumentów. Z reguły – powiedział. – Co nie znaczy, że nie istnieją wcale. Przykładasz się do pracy, więc nie widzę przeszkód, żebyś miał na własność chociaż instrument. Zapytaj dozorcę w elektrowni. Tam na pewno znajdziesz jakiś instrument.

– W elektrowni?

– A co, myślałeś, że tu nie ma elektrowni? To niby skąd mamy prąd? A może myślałeś, że prąd rośnie tutaj w Lesie Jabłoniowym?

Śmiejąc się jeszcze z własnego dowcipu, narysował mi drogę do elektrowni. – Pójdziesz w górę rzeki jej południowym brzegiem. Skręcisz w prawo za starą stodołą. To jakieś trzydzieści minut drogi od Starego Mostu. Wyjdziesz w ten sposób na szczyt Wschodniego Wzgórza, stamtąd zobaczysz Las. Elektrownia znajduje się jakieś pięćset metrów w głąb Lasu. Zrozumiałeś?

– Chyba tak – powiedziałem. – Ale czy mogę wejść do Lasu? Już wiem, jaki jest niebezpieczny. Doświadczyłem tego na własnej skórze.

Strażnik rozpromienił się i zmienił nieco położenie nóg na drążku. – A, rzeczywiście, zupełnie o tym zapomniałem. Musiałem przecież zawieźć cię do domu. No i jak, lepiej się już czujesz?

– Tak, czuję się już znacznie lepiej.

– Taka nauczka to dobra rzecz. Kto raz się porządnie sparzy, będzie dmuchał na zimne. Dobry drwal to taki, który ma tylko jedną bliznę. Ani mniej, ani więcej. Wiesz, o czym mówię?

Skinąłem głową.

– Ale nie musisz się obawiać. Elektrownia znajduje się na skraju Lasu i prowadzi do niej tylko jedna droga. Nie zbłądzisz. Ludzi z Lasu też tam nie spotkasz. Chyba że wejdziesz głębiej. Ale uprzedzam cię, gorzko tego pożałujesz.

– Dozorca elektrowni jest jednym z ludzi, którzy mieszkają w Lesie?

– Nie. On nie należy do tej bandy. Ale nie może wrócić do Miasta. To taki połowiczny człowiek. Nie jest ułomny, ale brak mu odwagi.

– A ludzie z Lasu, jacy oni są?

Strażnik zwrócił głowę w moją stronę i dłuższą chwilę mierzył mnie wzrokiem. – Czy ty przypadkiem nie jesteś zbyt ciekawski? Skinąłem głową.

– Zostawmy to. W każdym razie nie odpowiem ci na to pytanie – dodał łagodniejszym tonem. – Swoją drogą, czy nie chciałbyś się spotkać z cieniem? Przyszła zima, cień jest już wystarczająco słaby, nie będę ci więcej przeszkadzał.

– Źle się czuje?

– Ależ skąd! Jest zdrowiusieńki. Codziennie wyprowadzam go na parę godzin, żeby miał trochę ruchu. A jaki ma apetyt! Ale jest zima – i dzień krótszy, i chłód doskwiera, każdy cień traci formę. Niczyja w tym wina. To naturalna kolej rzeczy. Zresztą sam się przekonasz.

Zdjął ze ściany pęk kluczy i wsunął go do kieszeni płaszcza, po czym ziewając, włożył buty z twardej grubej skóry. Wyglądały na bardzo ciężkie, do podeszew przybite były gwoździe, żeby buty nie ślizgały się na śniegu.

Cień mieszkał w miejscu, które nie było jeszcze Miastem, chociaż nie znajdowało się poza jego granicami. Ludzie, którzy, tak jak ja, stracili cienie, i cienie, które odłączono od ludzi, mogli spotykać się tylko w jednym miejscu. Zwano je placem Cieni. Plac Cieni znajdował się na tyłach strażnicy, było to zwykłe podwórko otoczone żelaznym płotem.

57
{"b":"101013","o":1}