Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

W pewnym stopniu za to, że nie mogłem przypomnieć sobie melodii, obwiniałem starców. Oczywiście nie był to jedyny powód, ale hałas za oknem z pewnością nie ułatwiał mi pracy. Dźwięk łopat był tak natrętny, że po pewnym czasie zaczęło mi się wydawać, iż starcy naprawdę kopią dziurę w mojej głowie. W miarę kopania biała pusta przestrzeń powiększała się coraz bardziej.

Koło południa wiatr przybrał na sile i chyba zaczął sypać śnieg. Usłyszałem suchy szmer, z jakim uderzał o szybę. Twarde jak lód ziarenka śniegu spadały na parapet, tworząc nieregularne białe wzory, po czym znów porywał je wiatr. Nie był to śnieg, który mógłby się utrzymać, ale po nim spadnie na pewno ten drugi, wilgotny, i ogromnymi płatkami zasypie Miasto. Tak było zawsze.

Starcy nie zwracali jednak uwagi na śnieg i kopali dalej. W ogóle sprawiali wrażenie, jakby od początku wiedzieli o tym, że spadnie śnieg. Żaden z nich nie spojrzał nawet w niebo, żaden nie przerwał pracy, żaden nie odezwał się ani słowem. Nawet płaszcz, teraz szarpany porywistym wiatrem, wisiał na drzewie w tym samym miejscu.

Starców było już sześciu. Dwaj, którzy dołączyli później, przynieśli ze sobą kilof i taczki. Ten z kilofem wszedł do dołu i kruszył ziemię na dnie, drugi ładował ziemię na taczki i wyrzucał ją w innym miejscu. Starcy zagłębieni byli już w dole po biodra. Ale ani głębokość, ani wiatr nie były w stanie zagłuszyć dźwięku ich łopat.

Zrezygnowany, odłożyłem harmonię, stanąłem przy oknie i przyglądałem się ich pracy. Nie zauważyłem, żeby któryś z nich przewodził. Wszyscy pracowali zgodnie, chociaż nikt nie rozdzielał zadań ani nie rozkazywał. Starzec z kilofem z niezwykłą wprawą kruszył twardą ziemię, czterech wyrzucało ją łopatami na górę, a ostatni wywoził taczkami.

Kiedy tak przyglądałem się tej scenie, kilka rzeczy zaczęło mnie zastanawiać. Po pierwsze dół był zbyt duży, jeśli miał to być dół na śmieci, a po drugie zanosiło się na śnieżycę. Być może przeznaczenie dołu było inne, ale to nie zmieniało faktu, że przy takiej pogodzie do rana śnieg zasypie ten dół zupełnie. Starcy musieli o tym wiedzieć. Góry Północne już do połowy pogrążyły się w ciemnej chmurze.

Nie mogłem pojąć znaczenia ich pracy, toteż odwróciłem się od okna, usiadłem koło pieca i przyglądałem się płomieniom. Pewnie już nigdy nie przypomnę sobie melodii. Z instrumentem czy bez, wszystko jedno. Jeśli nie przypomnę sobie piosenki, dźwięki pozostaną tylko dźwiękami. A harmonia leżąca na stole będzie tylko pięknym przedmiotem. Zaczynałem rozumieć słowa młodego dozorcy. „Nie muszę na nich grać, wystarczy mi ich piękno". Zamknąłem oczy i słuchałem szmeru, z jakim drobny śnieg bił w szybę mojego okna.

W porze obiadu starcy przerwali pracę i wrócili do domów. Zostały po nich tylko łopaty i kilof, porzucone w nieładzie na ziemi.

Kiedy przyglądałem się opustoszałemu placowi, do sąsiedniego pokoju wszedł pułkownik. Po chwili zapukał do moich drzwi. Gruby płaszcz i robocza czapka, które miał na sobie, oproszone były śniegiem.

– Zanosi się na śnieżycę – powiedział. – Zjesz obiad?

– Chętnie.

Po dziesięciu minutach wrócił z pełnym garnkiem i postawił go na piecu. Następnie w skupieniu, jak skorupiak, który zmienia na wiosnę swój pancerz, zdjął po kolei płaszcz, czapkę i rękawiczki. Przygładził dłonią białe włosy, usiadł na krześle i głęboko odetchnął.

– Przepraszam, że nie stawiłem się na śniadanie. Byłem dziś bardzo zajęty.

– Chyba nie kopał pan dołu?

– Dołu? A, o tym pan mówi? Nie, to nie moje zajęcie. Nie chcę oczywiście powiedzieć, że nie lubię kopania dołów – powiedział i się roześmiał. – Miałem coś do załatwienia w Mieście.

Kiedy danie było już gorące, przełożył je na talerz i przyniósł do stołu. Była to zupa z warzyw z makaronem. Starzec dmuchał na łyżkę i jadł z apetytem.

– A właściwie po co wykopali ten dół? – spytałem.

– To nie ma znaczenia – odparł, podnosząc łyżkę do ust. – Oni kopią dla samego kopania. To zwyczajny dół.

– Nie rozumiem.

– To proste. Chcieli wykopać dół, więc go wykopali. Nic więcej. Gryząc chleb, zastanawiałem się nad „zwyczajnym dołem".

– Oni czasem tak kopią – powiedział starzec. – To ani nie ma znaczenia, ani donikąd nie prowadzi. Ale to nieważne. Nikt przecież nie wymaga tutaj sensu ani nie usiłuje niczego osiągnąć. My tutaj wszyscy kopiemy swoje zwyczajne doły. Działanie bez celu, wysiłek bez efektów, droga donikąd – czyż to nie piękne? Nikogo nie można w ten sposób zranić. Nikt tu nikogo nie prześcignie. Nie ma wygranej ani przegranej.

– Chyba rozumiem, o czym pan mówi.

Starzec pokiwał głową, po czym przechylił talerz i wygarnął ostatnią łyżkę zupy.

– Być może coś w tym Mieście wydaje ci się dziwne. Ale dla nas to właśnie jest naturalne. Naturalne, zwyczajne i zapewnia nam spokój. Na pewno kiedyś to zrozumiesz i osobiście chciałbym, żeby tak się stało. Przez długi czas byłem żołnierzem i nie żałuję tego. Tamto życie też miało dla mnie urok. Zapach prochu i krwi, błysk miecza i sygnał trąbki – nawet teraz wspominam to czasami. Ale nie umiem sobie już przypomnieć, co skłaniało mnie wtedy do walki. Czy żądza sławy, czy patriotyzm, a może umiłowanie wojny albo nienawiść? Wiem, nie chcesz stracić serca. Boisz się. Ja też się bałem. Ale to żaden wstyd – w tym miejscu przerwał i przez chwilę wpatrywał się w jakiś niewidoczny punkt, jakby szukał słów. – Jeśli jednak wyrzucisz serce, przyjdzie spokój. Taki spokój, jakiego nigdy jeszcze nie zaznałeś. Pamiętaj o tym. W milczeniu skinąłem głową.

– A, jeszcze jedno, mam dla ciebie złą wiadomość – powiedział, wycierając chlebem resztę zupy. – Twój cień jest ciężko chory. Wymiotuje i od trzech dni nie wstaje z łóżka. Chyba niedługo już pociągnie. Może pójdziesz do niego? Słyszałem, że chce się z tobą widzieć.

– Hm… – udałem, że się zastanawiam. – Mogę iść, ale czy Strażnik mnie do niego wpuści?

– Oczywiście. Twój cień umiera, masz prawo się z nim spotkać. Tak jest ustalone. Śmierć cienia to dla Miasta bardzo ważna uroczystość, dlatego nawet Strażnik nie może ci przeszkodzić. Zresztą nie ma powodu, żeby to robić.

– W takim razie pójdę do niego – powiedziałem po chwili.

– Dobrze, bardzo dobrze. – Starzec poklepał mnie po ramieniu. – Najlepiej idź do niego zaraz po południu, zanim spadnie śnieg. Zrobisz mu tym przyjemność, a sam nie będziesz miał wyrzutów sumienia. Postaraj się, żeby miał lekką śmierć. To dla twojego dobra.

– Rozumiem – powiedziałem, po czym włożyłem płaszcz i zawiązałem szalik.

Hard-boiled wonderland – kontrola biletów, Police, syntetyczny proszek do prania

Od wylotu rury do Aoyama Itchome nie było daleko. Szliśmy po torach, a kiedy nadjeżdżał pociąg, chowaliśmy się za najbliższym słupem. W pociągach wyraźnie widzieliśmy ludzi, lecz oni nie patrzyli w naszą stronę. Nikt przecież nie patrzy przez okno, jadąc metrem. Czytali gazety albo gapili się przed siebie. Metro to dla nich tylko wygodny środek lokomocji. Nikt się nie cieszy, że może wsiąść do metra.

Pasażerów było niewielu. Prawie nikt nie stał. Wprawdzie godziny szczytu już minęły, ale nigdy nie widziałem, żeby linia Ginza była tak pusta, nawet o dziesiątej rano.

– Jaki jest dzisiaj dzień tygodnia?

– Nie mam pojęcia. Nigdy się nad tym nie zastawiam.

– Może niedziela? Mało ludzi jedzie dziś metrem.

– A jeśli nawet, to co z tego?

– Nic, właściwie nic.

Po torach szło się bardzo wygodnie. Szeroki korytarz, żadnych przeszkód, czerwonych świateł ani samochodów. Żadnych zbiórek pieniędzy na cele charytatywne ani pijaków. Jarzeniówki przy ścianie rzucały wystarczającą ilość światła, a dzięki wentylacji powietrze było w miarę czyste. Przynajmniej w porównaniu z tym przesyconym pleśnią powietrzem, jakie zalegało w podziemiach.

Przejechał jeden pociąg w kierunku Ginzy, następny w kierunku Shibuya i znaleźliśmy się przed Aoyama Itchome. Z ukrycia obserwowaliśmy peron. Gdyby ktoś nas zobaczył, mielibyśmy poważne kłopoty. Ciekawe, czym usprawiedliwilibyśmy naszą obecność na torach. Na końcu peronu dostrzegłem drabinę. Barierkę chyba dałoby się przeskoczyć. Najważniejsze, żeby nikt nas nie zauważył.

74
{"b":"101013","o":1}