Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Wstałem, zaniosłem puszki po piwie do kosza na śmieci. Wyjąłem z portfela karty kredytowe i spaliłem je w popielniczce. Dobrze ubrana matka znowu zerknęła w moją stronę. Z pewnością żaden porządny człowiek nie pali kart kredytowych w parku przed południem. Najpierw spaliłem kartę American Express, potem Visa. Bardzo ładnie zajmowały się ogniem. Pomyślałem, czy nie spalić przy okazji krawata od Paula Stuarta, ale rozmyśliłem się. To by się za bardzo rzucało w oczy, a poza tym w jakim celu miałbym palić krawat?

Potem kupiłem w kiosku dziesięć torebek kukurydzy, dziewięć rozsypałem gołębiom, a ostatnią zostawiłem dla siebie. Gołębie zleciały się ze wszystkich stron takim tłumem, jaki można zobaczyć na filmach dokumentalnych z czasów rewolucji październikowej. Usiadłem na ławce i wraz z gołębiami jadłem kukurydzę. Już dawno nie jadłem prażonej kukurydzy, była całkiem smaczna.

Dobrze ubrana matka z córeczką stały obok fontanny. Kobieta była chyba w moim wieku. Patrząc na nią, znów przypomniałem sobie koleżankę z klasy, która wyszła za rewolucjonistę, urodziła mu dwoje dzieci i uciekła z domu. Ona nie mogła już przyprowadzić dzieci do parku. Nie wiedziałem, oczywiście, co czuła w związku z tym, ale zdawało mi się, że mamy ze sobą coś wspólnego – oboje straciliśmy wszystko, co do tej pory stanowiło nasze życie. Chociaż, być może – to nawet całkiem prawdopodobne – ona byłaby odmiennego zdania. Nie widzieliśmy się od dwudziestu lat, nasze życie potoczyło się inaczej, inaczej też musieliśmy myśleć. Poza tym ona pozbyła się swojego życia sama, a ja zostałem go pozbawiony, zupełnie jakby wyciągnięto spode mnie prześcieradło, na którym właśnie spałem.

A może by mnie potępiła? Zapytałaby: „No i co ty właściwie zrobiłeś?". I miałaby rację. Niczego nie zrobiłem sam. Jedyne, co udało mi się zrobić z własnej woli, to wybaczyć profesorowi i nie przespać się z jego wnuczką. Ale czy weźmie to pod uwagę, oceniając mój udział w zakończeniu mojego dotychczasowego istnienia?

Nie wiedziałem. Dzieliło nas dwadzieścia długich lat. To, czym kierowała się teraz w swoich sądach, pozostawało daleko poza granicami mojej wyobraźni.

W ogóle niewiele już się w nich mieściło. Były tam tylko gołębie, fontanna, trawnik i matka z dzieckiem na spacerze. Kiedy jednak przyglądałem się tej scenie, po raz pierwszy od kilku dni poczułem, że nie chcę odchodzić z tego świata. Nie szkodzi, że przez te trzydzieści pięć lat wykorzystałem to, co najlepsze w życiu, w dziewięćdziesięciu trzech procentach. Chciałem oglądać ten świat jak najdłużej, ciesząc się tymi siedmioma procentami, które mi jeszcze zostały. Nie wiem dlaczego, ale wydało mi się, że to nawet mój obowiązek. Faktycznie żyłem tak, jakby któraś ze śrubek w mojej głowie była niedokręcona. Ale miałem ku temu powody. Nawet jeśli nikt tego nie zrozumie, mnie przecież nie wolno opuszczać samego siebie.

Nie mogłem tak po prostu odejść, zostawiając to moje wybrakowane życie. Powinienem być z nim do końca. Jeśli tego nie zrobię, stracę szacunek dla samego siebie. Nawet jeśli nikt nie będzie płakał z powodu mojej śmierci, ba, nawet jeśli nikt jej nie zauważy, przecież to nie zwalnia mnie z odpowiedzialności. Faktycznie straciłem do tej pory chyba aż zbyt wiele. Tak wiele, że już nic, poza mną samym, nie zostało mi do stracenia. Jednak noszę w sobie coś, jakby kontury wszystkich tych rzeczy, które straciłem, i to właśnie dzięki nim żyłem do tej pory.

Nie chciałem odchodzić z tego świata. Zamknąłem oczy i poczułem drżenie serca. Było silniejsze niż smutek i samotność, niczym wzburzone fale wstrząsało całym moim ciałem. Oparłszy się łokciami o tył ławki, usiłowałem przezwyciężyć drżenie. Nikt nie przyszedł mi z pomocą. Nikt nie mógł mnie uratować. Tak samo jak ja nie mógłbym tego zrobić dla innych.

Chciałem rozpłakać się na głos, ale nie mogłem. Byłem już na to za stary. Poza tym jest na świecie taki rodzaj smutku, którego nie można wyrazić łzami. Nie można go nikomu wytłumaczyć. Nie mogąc przybrać żadnego kształtu, osiada cicho na dnie serca jak śnieg podczas bezwietrznej nocy.

Kiedy byłem młodszy, próbowałem wyrazić taki smutek słowami. Ale pomimo starań, nie potrafiłem tego zrobić. Zaniechałem prób, zamknąłem słowa w sobie. Naprawdę głębokiego smutku nie da się wyrazić nawet łzami.

Chciałem zapalić papierosa, ale nie mogłem znaleźć paczki. Znalazłem tylko zapałki. Trzy ostatnie zapałki. Po kolei zapaliłem je i wyrzuciłem na ziemię.

Jeszcze raz zamknąłem oczy. Drżenie ustało. Moją głowę wypełniało teraz coś w rodzaju skrawków papieru zawieszonych w próżni. Nie opadały ani nie unosiły się w górę. Wygiąłem usta i spróbowałem dmuchnąć. Nie poruszyły się. Żaden wiatr nie przepędzi ich z mojej głowy.

Pomyślałem o dziewczynie z biblioteki, z którą rozstałem się przed chwilą. Myślałem o jej aksamitnej sukience, rajstopach i figach, leżących na dywanie. Ciekawe, czy jeszcze ich nie posprzątała i leżą tam, jakby to ona położyła się na podłodze? Czy byłem wobec niej sprawiedliwy? Nie. Ale kto pragnie w życiu sprawiedliwości? Nikt. Chyba tylko ja. Ale czy jest jakiś sens w życiu pozbawionym uczciwości? Lubiłem ją w takim stopniu, w jakim ona lubiła tę sukienkę i bieliznę rozrzuconą po podłodze. Czy to też było według mnie sprawiedliwe?

Sprawiedliwość to jedno z pojęć o bardzo ograniczonym zastosowaniu. A jednocześnie można je odnieść niemal do wszystkiego na świecie. Czy to do ślimaka. Czy do sklepu z artykułami żelaznymi, czy do pożycia małżeńskiego. Nawet jeśli nikt jej nie pragnie, to jedyna rzecz, jaką mogę naprawdę dać. W tym sensie sprawiedliwość przypomina miłość. Zawsze chcemy ofiarować jej więcej albo mniej, niż druga strona pragnie przyjąć. Chyba właśnie dlatego wszystko tylko przeze mnie przepływa, a nic się nie zatrzymuje.

Chyba powinienem żałować tego życia. To też byłby rodzaj uczciwości. Ale nie potrafiłem. Co z tego, że wszystko umknęło z mojego życia, jakby porwane wiatrem? Przecież sam tego chciałem. A teraz pozostała mi już tylko ta garść białego papieru.

Po drodze do kiosku, w którym zamierzałem kupić papierosy i zapałki, zadzwoniłem jeszcze raz do domu. Nie sądziłem, że ktoś podniesie słuchawkę, po prostu pomysł, żeby zadzwonić do siebie w ostatniej godzinie życia, wydał mi się niezły. Dlatego też zdziwiłem się nieco, gdy usłyszałem głos grubaski.

– Jeszcze tam jesteś? – zapytałem.

– Nie jeszcze, ale już – powiedziała. – Już byłam po dziadka. Wróciłam, żeby przeczytać tę książkę do końca.

– Balzaka?

– Tak. Jest fascynująca.

– No i co? Wyprowadziłaś dziadka?

– Oczywiście. To było dziecinnie proste. Woda opadła, no i znałam już drogę. Nawet bilety na metro kupiłam sobie zawczasu. Dziadek czuje się świetnie. Kazał cię pozdrowić.

– Dziękuję. Co teraz robi?

– Pojechał do Finlandii. Stwierdził, że tutaj nie mógłby się skupić. Finlandia to podobno piękny i spokojny kraj, są nawet renifery!

– Nie pojechałaś razem z nim?

– Postanowiłam zostać. Zamieszkam u ciebie.

– U mnie?

– Tak. Spodobało mi się to mieszkanie. Wstawię nowe drzwi, kupię lodówkę i wideo. Wiesz, twoje są do niczego. Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli kupię różową narzutę na łóżko, różową pościel i zasłony?

– Chyba nie.

– Mogę zaprenumerować gazetę? Chciałabym mieć codziennie program telewizyjny.

– Oczywiście – powiedziałem. – Ale to nie jest bezpieczne miejsce. W każdej chwili może przyjść ktoś z Systemu albo symbolanci.

– Wcale się ich nie boję. Oni potrzebują dziadka albo ciebie, ja ich nie interesuję. Zresztą był tu przed chwilą ten olbrzym ze swoim małym kolegą. Śmieszna para, przepędziłam ich od razu.

– W jaki sposób?

– Strzeliłam olbrzymowi w ucho. Na pewno pękł mu bębenek. To wszystko.

– I postawiłaś cały dom ma nogi.

– Skądże – zaprzeczyła. – Jeden strzał nikogo nie postawi już na nogi. Każdy myśli, że to z rury wydechowej. Co innego cała seria. Ale ja mam dobre oko.

93
{"b":"101013","o":1}