Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Wiedziałaś o tym wcześniej? – spytałem. – Dlaczego mi nie powiedziałaś?

– Nie byłam pewna. Woda nie wylewa codziennie. Raz, dwa, najwyżej trzy razy w miesiącu. Nie sądziłam, że akurat dzisiaj…

– Nieszczęścia zwykle chodzą stadami – wypowiedziałem myśl, która od rana chodziła mi po głowie.

Posuwaliśmy się do przodu bardzo wolno. Szliśmy i szliśmy, lecz dziurom nie było końca. Może ciągnęły się na koniec świata? Trupy pijawek oblepiły nasze buty warstwą tak grubą i ciężką, że zupełnie przestałem wyczuwać grunt pod stopami. Koncentrując uwagę na każdym kroku, wkrótce zapadliśmy w stan otępienia i coraz większą trudność sprawiało nam złapanie równowagi. W ekstremalnej sytuacji siły fizyczne człowieka zdają się niewyczerpane. Ale nie zdolność koncentracji, ta jest bardziej ograniczona. Wyczerpuje się nawet w najbardziej niebezpiecznej sytuacji, jeśli potrwa ona nieco dłużej. W miarę upływu czasu zagrożenie wydaje się coraz mniej realne, nawet strach przed śmiercią zwykle traci na sile.

– Jeszcze trochę – odezwała się. – Już niedługo będziemy w bezpiecznym miejscu.

Nie chciało mi się otwierać ust, więc tylko skinąłem głową. Dopiero później zorientowałem się, że kiwanie głową w ciemności nie ma najmniejszego sensu.

– Słyszysz mnie? Źle się czujesz?

– Mam mdłości – odpowiedziałem.

To uczucie ogarniało mnie już od dłuższego czasu. Te pełzające zwały pijawek, ich woń i śliska maź wyciekająca spod moich butów, ponury szum, ciemność, zmęczenie i pragnienie snu – wszystko to zamieniło się w jedno ciało i żelazną obręczą ściskało mój żołądek. Czułem śmierdzący kwas już prawie na języku. Moja psychiczna wytrzymałość była na wyczerpaniu. Czułem się tak, jakbym od kilku godzin grał na rozstrojonym fortepianie, który miał tylko trzy oktawy. Swoją drogą, jak długo przebywałem już pod ziemią? Czy tam, na górze, już świtało? Czy rozwieziono już gazety?

Nie mogłem spojrzeć na zegarek. Świecenie latarką pod nogi i stawianie kolejnych kroków było wystarczająco trudne. Tak bardzo chciałem zobaczyć teraz niebo! Wdychać zapach drzew i popijając ciepłe mleko, przewracać strony świeżej gazety. Miałem już dość ciemności, pijawek, dziur i Czarnomrokow. Wszystkimi narządami, mięśniami i komórkami ciała pragnąłem światła. Nie światła latarki, lecz prawdziwego słonecznego światła.

Gdy pomyślałem o świetle, żołądek skurczył mi się jeszcze bardziej i znów poczułem w ustach wstrętną woń.

– Jak stąd wyjdziemy, pozwolę ci wymiotować, ile zechcesz. Ale proszę, wytrzymaj jeszcze trochę – powiedziała i mocniej ścisnęła mnie za łokieć.

– W porządku – wybełkotałem przez zamknięte usta.

– Uwierz mi. To wszystko minie. Nieszczęścia może chodzą stadami, ale zawsze kiedyś się kończą. To nie będzie trwało wiecznie.

– Mam nadzieję.

Tymczasem nasza wędrówka zdawała się trwać wiecznie. Podejrzewałem nawet, że kręcimy się w kółko. Jeszcze raz spróbowałem pomyśleć o gazecie. Była tak świeża, że niemal można było jeszcze ubrudzić sobie palce farbą drukarską. I strasznie gruba od kolorowych ulotek. W porannej gazecie można znaleźć wszystko. Wszystko, czym żyją ludzie na ziemi. Od godziny, o której wstaje premier, przez sytuację na giełdzie, obowiązującą długość spódnicy, wypadki kryminalne, przepisy na obiad, po ceny gruntów i listy bestsellerów płytowych. Problem polegał jednak na tym, że nie prenumerowałem żadnej z gazet. Od trzech lat w ogóle ich nie czytałem. Nie oglądałem również telewizji. Otoczyłem się starymi filmami i książkami, które dawno wyszły z mody, i to mi zupełnie wystarczało. Jedyne, co jeszcze łączyło mnie z tym światem, to liczby, które przekręcałem sobie przez głowę i przetwarzałem na inne liczby. A teraz, otoczony morzem pijawek, zapragnąłem przeczytać gazetę. Od deski do deski, nie opuszczając ani jednej litery, jak kot, który wypija mleko do ostatniej kropli. Chciałem nasycić się wszystkimi sprawami, którymi żyją ludzie w świecie światła.

– Już widać ołtarz – powiedziała.

Kiedy podniosłem głowę, żeby go zobaczyć, poślizgnąłem się i o mało nie wpadłem do dziury. Postanowiłem nie odrywać więcej wzroku od skały. Zanim tam nie dotrzemy, nie było nad czym się zastanawiać.

– Jeszcze dziesięć metrów.

Dokładnie w chwili gdy wypowiedziała te słowa, świst dobiegający z dziur umilkł. Cisza, która wtedy zapadła, była tak nagła i nienaturalna, jakby ktoś odciął źródło dźwięku jednym uderzeniem potężnej siekiery. Bez żadnej zapowiedzi miażdżący ziemię świst znikł bez śladu. Zdawało mi się, że wraz z dźwiękiem zniknęło również nasycone nim powietrze. Stało się to tak gwałtownie, że znów na moment straciłem równowagę.

Dookoła zapanowała taka cisza, że mogły od niej rozboleć uszy. Niepokoju, jakim wypełniła się ciemność, nie wywołałby żaden najgorszy nawet dźwięk. W stosunku do dźwięku można przyjąć postawę obronną. Ale cisza to zero, to pustka. Otacza nas, ale nie istnieje. Poczułem w uszach kłucie, jakie towarzyszy nagłej zmianie ciśnienia. Nie mogąc przyzwyczaić się do nagłej zmiany sytuacji, moje uszy pracowały jeszcze intensywniej, starały się wychwycić w ciszy jakikolwiek, najdrobniejszy nawet sygnał.

Ale cisza była doskonała. Dźwięk, którego nagle zabrakło, nie wracał. Staliśmy nieruchomo, wciąż nasłuchując. Spróbowałem przełknąć ślinę, żeby pozbyć się kłucia w uszach, ale raczej bez powodzenia. Usłyszałem tylko nienaturalnie wyolbrzymiony odgłos podobny do trzasku igły magnetycznej w adapterze.

– Czyżby woda opadła? – spytałem.

– Nie, przeciwnie. Teraz wzbije się w górę. Do tej pory przepychała powietrze zalegające w kanałach, ale teraz nic jej już nie powstrzyma.

Chwyciłem dziewczynę za rękę i pokonaliśmy kilka ostatnich dziur. Zdawało mi się, że coraz mniej pijawek pełzało po skale. Jeszcze pięć czy sześć dziur i znaleźliśmy się na bezpiecznym gruncie. Nie było tam ani dziur, ani pijawek. Pewnie uciekły w przeciwnym kierunku. Poczułem ulgę – najgorsze mieliśmy już za sobą. Nic nie wydawało mi się tak straszne, jak śmierć w jednej z tych potwornych dziur.

Prawie nieświadomie zacząłem ściągać pijawki z szyi, ale dziewczyna złapała mnie za rękę.

– Potem to zrobisz. Utopimy się, jeśli w porę nie wejdziemy na wieżę – powiedziała i wciąż trzymając mnie za rękę, szybkim krokiem ruszyła do przodu. – Nikt nie umarł z powodu kilku pijawek, poza tym zedrzesz je ze skórą. Nie wiesz o tym?

– Nie wiedziałem – odparłem.

Pociągnęła mnie za sobą jeszcze jakieś dwadzieścia, trzydzieści kroków, po czym oświetliła latarką „wieżę", która wyrosła przed naszymi oczami. „Wieża" była okrągła i prostą linią wznosiła się wysoko w ciemność ponad naszymi głowami. Chyba zwężała się w miarę wysokości jak latarnia morska, lecz nie byłem w stanie zobaczyć jej wierzchołka. Dziewczyna znalazła schody i natychmiast zaczęła po nich wchodzić. Niewiele myśląc, zrobiłem to samo.

„Wieża", która z daleka i w złym świetle wyglądała jak wykuty w skale ogromny obelisk, w rzeczywistości, sądząc po nierównościach skały, była zwykłym kamiennym słupem. Naturalnym tworem powstałym w wyniku erozji.

Również wykute przez Czarnomroki schody, które spiralnie otaczały skałę, nie zasługiwały na to miano. Były nierówne, stopy ledwo mieściły się na stopniach, których często w ogóle brakowało. W takich miejscach musieliśmy opierać nogi na niewielkich skalnych występach. Było to tym trudniejsze, że trzymając się oburącz ściany, nie mogliśmy posługiwać się światłem. Może to dobre dla Czarnomroków, ale dla nas była to bardzo niebezpieczna droga. Wspinaliśmy się jak jaszczurki, całym ciałem przylegając do skały.

Byłem na trzydziestym szóstym stopniu – mam zwyczaj liczenia stopni, kiedy wchodzę po schodach – gdy w ciemności pod nami rozległ się dziwny dźwięk. Był płaski, wilgotny i zdecydowany. Przypominał odgłos, jaki wydałby ogromny surowy befsztyk rzucony o gipsową ścianę. Po nim na moment zapadła cisza. Przywarłem do ściany jeszcze mocniej, zastanawiając się, co teraz nastąpi.

55
{"b":"101013","o":1}