Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale prawdopodobnie zesztywnienie łokci miało związek z moimi uszami. Tak bardzo pochłonięty byłem słuchaniem tego straszliwego dźwięku, że mimowolnie napiąłem wszystkie mięśnie wokół uszu. Najpierw zesztywniał mi kark, a potem nawet łokcie. Zauważyłem to w momencie, kiedy zderzyłem się z dziewczyną. Upadła na ziemię, a ja przewróciłem się kilka metrów dalej. Jej ostrzegawczy krzyk nie dotarł do mojej świadomości.

Zanim uderzyłem głową o twarde podłoże, zdążyłem pomyśleć, że to zupełnie tak, jakbym sam zredukował go w moim mózgu.

Następnie – dla ścisłości należałoby chyba powiedzieć „jednocześnie" – poczułem niesamowity ból głowy. Ciemność rozpierzchła się przed moimi oczami i zacząłem się wkręcać w spiralną szczelinę między przestrzenią i czasem. To był straszny ból. Pomyślałem, że na pewno złamałem, nadkruszyłem albo wgniotłem sobie czaszkę. Albo że mój mózg wydostał się na zewnątrz. Jednym słowem, że już nie żyję, a moje cierpienie to tylko chwilowa pamięć, ogon nieistniejącej już świadomości.

Jednak po chwili przekonałem się, że żyję. Oddychałem i odczuwałem potworny ból. Czułem też, że policzki i kąciki ust mam mokre od łez, które wypływały z moich oczu i spadały na twardą skałę. Nigdy w życiu nie uderzyłem się w głowę tak mocno.

Już miałem stracić przytomność, ale coś ciągle trzymało mnie w świecie cierpienia i mroku. Jakiś skrawek niewyraźnej pamięci.

Tak – biegłem i przewróciłem się po drodze. Biegłem, bo muszę przed czymś uciec. Nie mogę teraz zasnąć. Moja pamięć była bezdusznie skąpa, lecz uchwyciłem się tego skrawka z całej siły.

Rzeczywiście – trzymałem się czegoś. Ale w miarę, jak odzyskiwałem przytomność, zaczynałem rozumieć, że to, czego się trzymałem, nie było wcale skrawkiem pamięci. Ze wszystkich sił trzymałem się liny. Czułem się jak ciężkie pranie smagane wiatrem. Wiatr, siła ciężkości i inne siły starały się zrzucić mnie na ziemię, a ja, jak przystało na porządne pranie, mężnie stawiałem im opór.

To, co poczułem następnie, to różnica w położeniu górnej i dolnej połowy ciała. Mówiąc dokładniej, prawie nie czułem mojej dolnej połowy. Górną władałem już niemal w całości. Czułem zarówno ból głowy, jak i to, że przyciskam policzek i wargi do twardej zimnej skały i trzymam się oburącz liny, a żołądek podchodzi mi do gardła. Czułem też, że zahaczyłem piersiami o jakąś nierówność. Nie miałem natomiast pojęcia, co działo się z moją dolną połową.

Czyżbym jej nie miał? – pomyślałem nagle. Pewnie w wyniku uderzenia moje ciało rozdarło się wzdłuż nacięcia na brzuchu i dolna połowa mojego ciała leży teraz gdzieś obok. Moje biodra – myślałem – moje stopy, mój brzuch, penis, jądra… nie, to chyba niemożliwe. Gdybym naprawdę stracił dolną połowę, musiałbym odczuwać znacznie większy ból.

Postanowiłem myśleć bardziej realistycznie. Oczywiście mam dolną połowę. Tylko nie jestem w stanie jej wyczuć. Znajduję się w jakimś bliżej nieokreślonym położeniu – pomyślałem. Na przykład wiszę w powietrzu… tak, wiszę nogami w powietrzu pod skałą, na której opieram się górną częścią ciała. I trzymam się liny.

Otworzyłem oczy i ujrzałem światło. Grubaska świeciła mi w twarz latarką. Mocniej chwyciłem się liny i spróbowałem wciągnąć resztę ciała na skałę.

– Szybciej – krzyknęła. – Jeśli się nie pospieszysz, zginiemy oboje.

Problem polegał na tym, że nie mogłem się pospieszyć. Szybsze poruszanie nogami niczego nie dawało, ponieważ nie miałem ich na czym oprzeć. Nie było rady, puściłem linę i spróbowałem podnieść się na łokciach. Moje ciało było ciężkie, a skała, jakby zbroczona krwią, ślizgała się pod moimi rękami. Nie wiedziałem, dlaczego była taka śliska, ale nie miałem czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Przylegałem teraz do krawędzi skały raną i czułem taki ból, jakby rozcinano mnie po raz drugi.

Pomimo to centymetr po centymetrze podnosiłem się w górę. Kiedy paskiem od spodni zahaczyłem o powierzchnię skały, przywiązana do niego lina zaczęła szarpać mnie do przodu. To jednak zamiast mi pomóc, sprawiało dodatkowy ból i zupełnie nie pozwalało mi się skupić.

– Nie szarp liny! – krzyknąłem w kierunku światła. – Sam jakoś sobie poradzę.

Wytężyłem wszystkie siły i wyciągnąłem na skałę najpierw jedną, potem drugą nogę. Dziewczyna, upewniwszy się, że stoję o własnych siłach, zluzowała linę, podeszła do mnie i przesuwając rękami po każdej części mojego ciała, sprawdziła, czy wszystko mam na swoim miejscu.

– Przykro mi, że nie mogłam cię wyciągnąć – powiedziała. – Trzymałam się skały, żebyśmy nie wpadli tam oboje, nic więcej nie mogłam zrobić.

– Mniejsza z tym, ale dlaczego nie powiedziałaś mi o tej dziurze wcześniej?

– Nie było na to czasu. Ale wołałam, żebyś się zatrzymał.

– Nie słyszałem – odparłem.

– W każdym razie wyjdźmy stąd jak najszybciej. Tutaj jest więcej takich dziur, musimy uważać. Już niedaleko do celu, ale jeśli się nie pospieszymy, wypiją naszą krew, zaśniemy i umrzemy we śnie.

– Wypiją naszą krew?

Nie odpowiedziała na moje pytanie od razu. Najpierw skierowała światło na dziurę, z której właśnie udało mi się wyjść, potem oświetliła latarką dalszą okolicę. Staliśmy przed obszerną pieczarą, której dno usiane było podobnymi dziurami. Wyglądało to trochę jak gniazdo gigantycznych os. Dziury oddalone były od siebie o metr, a w najwęższych miejscach o jakieś trzydzieści centymetrów. Przejście pomiędzy nimi nie było z pewnością łatwe, ale wydawało się możliwe.

Był tylko jeden problem. Skała zdawała się poruszać. Wyginała się i przesuwała jak ruchome piaski. Podczas upadku musiałem uszkodzić sobie nerw wzrokowy – pomyślałem. Spojrzałem na własną rękę. Nie poruszała się ani nie rozmazywała, była taka jak zawsze. W takim razie wzrok mnie nie mylił. Skała poruszała się naprawdę.

– To pijawki – wyjaśniła. – Wychodzą z dziur.

– Aha – powiedziałem zrezygnowany. – Czy to jest właśnie to najgorsze, co miało nas spotkać?

– Nie. Pijawki to tylko wstęp. Najgorsze jest jeszcze przed nami. Pospieszmy się.

W dalszym ciągu związani ze sobą liną weszliśmy na tę podziurawioną jak sito skałę. Przy każdym kroku spod naszych butów wydobywał się wstrętny odgłos miażdżonych pijawek.

– Nie przewróć się. W głębi tych dziur jest ich mnóstwo, całe morze – powiedziała.

Kurczowo trzymała się mojego łokcia, ja zaś ściskałem w garści rękaw jej kurtki. Przejście po trzydziestocentymetrowej śliskiej skale było zadaniem bardzo trudnym. Galaretowata maź, jaka wypływała z rozdeptanych pijawek, przyklejała się do naszych butów. Czułem też, że kilka pijawek ssie moją krew w okolicy szyi i uszu. Prawdopodobnie przyczepiły się do mnie podczas upadku. Nie byłem jednak w stanie ich odczepić. W lewej ręce ściskałem latarkę, prawą trzymałem rękaw dziewczyny i żadnej z tych rzeczy nie mogłem puścić. Świecąc latarką pod nogi, nie uniknąłem widoku pijawek. Od ich ilości robiło mi się słabo, a z dziur wciąż wypełzały następne.

– To tutaj przodkowie Czarnomroków składali swoje ofiary? – zapytałem.

– Rzeczywiście. Skąd wiesz?

– Można się tego domyślić.

– Pijawki uważano za posłanki bóstwa. Inaczej mówiąc, za istoty mu najbliższe. Dlatego składali ofiary zarówno rybie, jak i pijawkom. Świeże i krwiste ofiary. Zazwyczaj z ludzi.

– A teraz?

– Teraz Czarnomroki same zjadają ludzi, a na znak ofiary oddają rybie i pijawkom głowy. Ale nie tutaj, tutaj nie wolno im już wchodzić.

Przeszliśmy ponad wieloma dziurami i rozdeptaliśmy krocie pijawek. Od czasu do czasu któreś z nas traciło równowagę. Od nieszczęścia ratowało nas tylko to, że pomagaliśmy sobie nawzajem.

Świst, który słyszałem w korytarzu, wydobywał się z głębi dziur. Wysuwał z nich swoje macki i otaczał nas gęstym ciemnym lasem. Wytężyłem słuch. Zdawało mi się, że zamiast świstu słyszę jęki tysięcy głów, bulgoczących swe skargi otwartymi gardłami.

– To woda – powiedziała. – Niedługo wypłynie z dziur i zaleje podziemia. Dlatego pijawki uciekają z dziur. My też musimy dotrzeć do ołtarza, zanim zaleje nas woda.

54
{"b":"101013","o":1}