Oj, dziewczyno,
Zawróć z drogi!
Póki pora,
Bo w tym lesie – rzecze -
Miejsce jest dla zwierzy.
I w poranek ten kwietniowy
Nie odwrócisz biegu rzeki,
Nie odwrócisz biegu rzeki.
Ale jadę dalej,
Wprost do lasu,
Bo różowy rower mam.
W kwietniowy poranek
Nie ma się czego bać,
Byle nie zsiadać,
Bo mój rower
Nie jest czerwony ani niebieski, ani brązowy,
Tylko różowy i już.
Wkrótce po tym jak skończyła śpiewać Piosenkę o rowerze, dotarliśmy do szczytu. Odpoczęliśmy chwilę i rozejrzeliśmy się dookoła. Szczyt góry był płaski jak stół i tak szeroki, że w świetle latarki nie mogłem ustalić jego rozmiarów. Dziewczyna schyliła się w miejscu, w którym wdrapaliśmy się na skałę i podniosła kolejną garść spinaczy.
– No i gdzie jest twój dziadek? – zacząłem się niecierpliwić.
– Jeszcze chwilę. To już blisko. O tym szczycie dużo mi opowiadał, więc na pewno trafię.
– To znaczy, że przychodził tu wcześniej?
– Oczywiście. Dokładnie przebadał tę okolicę, żeby sporządzić mapę podziemi. Zna tutaj każdy kąt. Był we wszystkich bocznych korytarzach, wie o każdym tajnym przejściu.
– Przychodził tutaj sam?
– Tak, oczywiście. Dziadek zwykle wszystko robi sam. Nie dlatego, że nie lubi ludzi albo że im nie dowierza, po prostu nikt za nim nie nadąża.
– Chyba rozumiem – zgodziłem się. – A swoją drogą, gdzie teraz jesteśmy?
– W tej górze mieszkali kiedyś przodkowie Czarnomroków. A tutaj, na tym płaskim szczycie odprawiali swoje ceremonie. Ich kapłani składali tu ofiary bóstwu ciemności.
– Bóstwu ciemności, to znaczy tej okropnej rybie?
– Tak. Czarnomroki wierzą, że to ona stworzyła świat ciemności. Strukturę i mechanizm tej ziemi, idee i wartości, życie i śmierć i tak dalej. Sprowadziła też pierwszych przodków. – Dziewczyna skierowała światło pod nogi i pokazała mi metrowej może szerokości rów, który wykuty był w skale na głębokość dziesięciu centymetrów. Rów ten przebiegał prostą linią od krawędzi urwiska w głąb ciemnego płaskowyżu.
– To droga, która prowadzi do starego ołtarza. Myślę, że dziadek właśnie tam się schował. To idealne miejsce na kryjówkę, nawet kapłanom Czarnomroków nie wolno tam wchodzić.
Szliśmy teraz środkiem rowu w kierunku ołtarza. Po chwili droga zaczęła opadać w dół i co za tym idzie, ściany po obu stronach stopniowo podnosiły się, aż w końcu przykryły nas zupełnie. Bałem się, że w pewnej chwili zbliżą się do siebie i zgniotą nas między sobą, ale wokół panowała cisza jak na dnie studni, nie wyczuwałem też żadnego ruchu. Słyszałem tylko miarowe szuranie naszych butów. Kilka razy podświadomie spojrzałem w górę, szukając światła gwiazd albo księżyca.
Oczywiście nie zobaczyłem ani gwiazd, ani księżyca. Nad nami piętrzyła się tylko wielowarstwowa ciemność. Nie było też wiatru, nabrzmiałe powietrze stało w miejscu. Wydawało mi się, że wszystko, łącznie ze mną, było tutaj cięższe. Ja sam, powietrze, które wdychałem, odgłos moich butów, ręce – wszystko, jakby umoczone w błocie, ciążyło ku ziemi. Tak jakbym stał na jakiejś innej planecie, gdzie wszystko – siła ciężkości, gęstość powietrza i czas różnią się od tych, które znalem.
Podniosłem do góry lewą rękę i wyświetliłem cyfry na moim zegarku. Było jedenaście po drugiej. Zeszliśmy do podziemi równo o północy, a więc upłynęło dopiero nieco ponad dwie godziny. Zdawało mi się jednak, że w ciemności spędziłem już co najmniej jedną czwartą mojego życia. Kiedy dłużej przyglądałem się cyfrom na zegarku, nawet to ledwo dostrzegalne światło zaczęło mnie razić. Tak przywykłem już do ciemności, że teraz światło wydawało mi się czymś obcym i nienaturalnym.
Szliśmy cały czas w dół. Droga była prosta, więc zgasiłem latarkę i szedłem, kierując się odgłosem jej kroków. Po chwili takiego marszu nie miałem już pewności, czy idę z otwartymi, czy z zamkniętymi oczami. Ciemność w obu wypadkach była jednakowa. Próbowałem zamykać i otwierać oczy, żeby ustalić, którą z tych czynności wykonuję naprawdę, ale bezskutecznie. Różnica w skutku stanowi jedyną granicę pomiędzy dwoma przeciwnymi czynnościami.
Czy to z powodu kształtu drogi, czy rodzaju powietrza, a może z powodu ciemności odgłos kroków dziewczyny brzmiał bardzo dziwnie. Żadnym znanym mi zestawem głosek nie potrafiłem oddać tego brzmienia. Przypominało jakieś afrykańskie albo środkowoazjatyckie narzecze. Tego rodzaju głoski nie występują w japońskim. Może bliższy byłby już francuski albo angielski. W każdym razie spróbowałem z angielskim.
Najpierw wydawało mi się, że słyszę coś w rodzaju:
Even-through-be-shopped-degreed-well, ale kiedy wymówiłem to na głos, zrozumiałem, że brzmi to zupełnie inaczej. Już lepiej tak:
Efgvén-gthôuv-bge-shpèvg-égvele-wgevl
Tym razem zabrzmiało to jak po fińsku, ale niestety nie znałem ani słowa w tym języku. Zastanawiałem się przez chwilę, co mogłoby to znaczyć. Ogólne wrażenie było takie: „Wieśniak spotkał na drodze starego diabła". Oczywiście tak mi się tylko wydawało.
Szedłem, próbując naśladować odgłos kroków dziewczyny w paru innych językach, i wyobrażałem sobie jej różowe buty, stąpające na przemian po ziemi. Tył prawego buta unosił się łukiem do przodu, a gdy przód odrywał się od ziemi, tył lewego buta zatrzymywał się, żeby po chwili znów unieść się łukiem do przodu. I tak bez końca. Czułem, że czas upływa mi coraz wolniej. Jak coraz wolniej porusza się wskazówka w nienakręconym zegarze. Różowe buty do joggingu chodziły po mojej głowie tam i z powrotem. Słyszałem, jak mówiły do mnie:
Efgvén-gthôuv-bge-shpèvg-égvele-wgevl
Efgvén-gthôuv-bge-shpèvg-égvek-wgevl
Eggvén-gthôuv-bge-
W fińskiej wiosce na przydrożnym kamieniu siedział stary diabeł. Miał już dziesięć albo dwadzieścia tysięcy lat i był strasznie zmęczony. Kurz pokrywał jego ubranie i buty. Nawet brody już nie miał, wyłysiała mu ze starości. „Oj! Dokąd tak spieszysz?" – zapytał przechodzącego obok wieśniaka. „Złamałem motykę, idę ją naprawić" – odpowiedział wieśniak. „Zdążysz, bracie – mówi diabeł. – Słońce jeszcze wysoko, nie musisz się spieszyć. Usiądź przy mnie i posłuchaj mojej opowieści". Wieśniak spojrzał na diabła ostrożnie. Nic dobrego z tego nie wyniknie – pomyślał, ale żal mu się zrobiło starego diabła, więc po chwili…
Coś uderzyło mnie w policzek. Coś miękkiego i płaskiego. Miękkiego, płaskiego i niezbyt dużego, coś, co znałem. Co to mogło być? Kiedy się nad tym zastanawiałem, to „coś" uderzyło mnie ponownie. Podniosłem prawą rękę, usiłując zasłonić twarz, lecz nadaremnie. Poczułem kolejny cios. Tuż przed moją twarzą kołysał się jakiś przedmiot, wysyłając ostre nieprzyjemne światło. Otworzyłem oczy. A więc szedłem z zamkniętymi oczami. Świecący przedmiot był latarką, którą dziewczyna przystawiła mi do twarzy, i to jej dłoń biła mnie w policzek.
– Przestań! – krzyknąłem. – To boli!
– Nie pleć głupstw! Spać w takim miejscu, wiesz, czym to grozi? Wstawaj!
– Wstawaj?
Zaświeciłem latarką i rozejrzałem się dookoła. Siedziałem na ziemi oparty o wilgotną ścianę. Podniosłem się powoli.
– Sam nie wiem, jak to się stało. Musiałem zasnąć w marszu. Niczego nie pamiętam.
– To oni – powiedziała. – Starają się nas uśpić.
– Jacy oni?
– Mieszkańcy tej góry. Nie wiem, bogowie czy złe duchy, w każdym razie coś w tym rodzaju. Chcą nam przeszkodzić.
Otrząsnąłem się z resztek snu.
– Byłem tak otępiały, że nie wiedziałem, czy idę z otwartymi, czy z zamkniętymi oczami. W dodatku twoje buty wydawały taki dziwny odgłos.
– Moje buty?
Opowiedziałem jej, w jaki sposób z odgłosu kroków powstał w mojej głowie obraz starego diabła.
– Zwiedli cię – powiedziała. – To coś w rodzaju hipnozy. Gdybym w porę nie zwróciła na to uwagi, byłoby już za późno.
– Za późno?
– Tak, za późno – odparła, ale nie raczyła mi wyjaśnić, na co byłoby za późno. – Masz chyba w plecaku linę?