– Rzeczywiście.
Ścianę po obu stronach wejścia do świątyni zdobił relief. Przedstawiał dwie ogromne ryby połączone ze sobą pyskami i ogonami w ten sposób, że tworzyły koło. Głowy tych fantastycznych stworzeń, niczym kabiny bombowców, wznosiły się wysoko ponad tułowiem, brakowało im oczu, a w ich miejscu wyrastały dwie grube macki zakończone skręconym jak u winorośli wąsem. Pyski miały nieproporcjonalnie duże, wycięte aż pod skrzela, a tuż pod nimi znajdowała się jakaś narośl, która przypominała pień ściętego drzewa. Początkowo myślałem, że to organ służący do oddychania, ale gdy mu się lepiej przyjrzałem, dostrzegłem, że zakończony był trzema ostrymi pazurami. Grzbiety ryb były okrągłe, a z łusek sterczały kolce.
– To zwierzę nie istnieje chyba naprawdę? – zwróciłem się do dziewczyny.
– Hm… nie wiem – powiedziała i schyliła się, żeby podnieść kilka spinaczy. – W każdym razie jesteśmy na właściwej drodze.
Jeszcze raz spojrzałem na relief. Wiedziałem, że Czarnomroki widzą w ciemności, ale dopiero teraz, gdy ujrzałem, z jaką precyzją wyrzeźbiły ten relief, dotarło to do mojej świadomości.
Tym razem korytarz wiódł pod górę. Strop podnosił się również, aż w końcu znalazł się poza zasięgiem naszego światła.
– Teraz będziemy się wspinać na górę – odezwała się. – Chodziłeś kiedyś po górach?
– Tak, dawniej robiłem to co tydzień. Ale chyba nigdy w nocy.
– To niewielka góra – powiedziała, chowając mapę do kieszeni na piersi. – Raczej pagórek. Ale dla nich to święta góra.
– To znaczy, że zamierzamy ją zbezcześcić?
– Nie. Na odwrót. Tutaj koncentruje się zło całego świata. To taka podziemna puszka Pandory. A my zamierzamy przejść przez jej środek.
– Jak przez piekło?
– No właśnie. Może to rzeczywiście coś podobnego do piekła? Powietrze nad tym miejscem różnymi szczelinami i dziurami przedostaje się na powierzchnię ziemi. Czarnomroki nie mogą się tam wydostać, ale powietrze tak. Może nawet przeniknąć do ludzkich płuc.
– Wolałbym tam nie wchodzić.
– Uwierz, że się uda. Już ci mówiłam. Jeśli uwierzysz, nie będziesz się niczego bal. Przypomnij sobie coś miłego. Może masz jakieś wspomnienia z dzieciństwa? Albo plany na przyszłość? Możesz myśleć o muzyce, którą lubisz, wszystko jedno.
– Mogę myśleć o Benie Johnsonie?
– O kim?
– To ten aktor, który tak pięknie dosiadał konia na starych filmach.
Zachichotała. – Jesteś wspaniały. Kocham cię do szaleństwa.
– Jestem dla ciebie za stary – powiedziałem. – Poza tym nie gram na żadnym instrumencie.
– Jak stąd wyjdziemy, nauczę cię jeździć konno.
– Dziękuję. A o czym ty będziesz myśleć?
– O pocałunku z tobą – odpowiedziała. – Właśnie dlatego całowałam się z tobą przed chwilą. Nie wiedziałeś?
– Nie.
– Wiesz, o czym myślał dziadek?
– Nie wiem.
– O niczym. On potrafi się tak po prostu wyłączyć. Wówczas żadna zła myśl nie przyjdzie mu do głowy.
Droga prowadziła coraz bardziej stromo w górę, w końcu musieliśmy pomagać sobie rękami. Przez cały czas myślałem o Benie Johnsonie. Przypomniałem sobie chyba wszystkie sceny, w których siedział na koniu, jakie widziałem w filmach Fort Apache, Ona nosiła żółtą wstążkę, Przywódca karawany czy Rio Grande. Wyobraziłem sobie białe chmury nad rozżarzoną prerią, jak gdyby przyczesane szczotką. Bawoły skupione w dolinie i kobiety w oknach, wycierające ręce w białe fartuszki. Światło falowato poruszane wiatrem, a ludzie śpiewali piosenki. Przez ten krajobraz niczym strzała pędził na koniu Ben Johnson. Jego sylwetka wciąż nie schodziła z kadru – kamera jechała za nim na szynach.
Trzymałem się kurczowo skały i po omacku szukałem drogi. Myślałem wciąż o Benie i jego koniu. To dziwne, ale prawie przestałem odczuwać ból, w ogóle zapomniałem o ranie.
Na szczęście grunt nie obsuwał się pod stopami, nie było też pionowych ścian, no i zawsze znalazł się w skale jakiś występ, którego można było się przytrzymać. Na ziemi nazywałoby się to trasą dla początkujących. Ale tutaj, pod ziemią, sprawa miała się inaczej. Po pierwsze, o czym nie muszę już wspominać, niczego nie było widać. Ani tego, co było tuż przed nami, ani tego, jak daleko było jeszcze na górę. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, co znajduje się pod nami ani czy obraliśmy dobrą drogę. Nie sądziłem do tej pory, że ciemność może mieć tak fatalny wpływ na stosunek człowieka do samego siebie. Kiedy dążymy do jakiegoś celu, zwykle zwracamy uwagę na trzy rzeczy: co zdołaliśmy zrobić do tej pory, w jakim punkcie znajdujemy się teraz i co powinniśmy jeszcze zrobić. Jeśli nie możemy tego ustalić, pozostaje nam tylko strach, niepewność i zmęczenie. Tak właśnie czułem się w tej chwili.
Nie mogłem trzymać latarki w ręce, więc schowałem ją do kieszeni. Dziewczyna zaś przerzuciła latarkę na plecy. Jedyne światło, jakie wdzierało się w tę czarną przestrzeń, kołysało się teraz na jej biodrach. Piąłem się w górę, nie spuszczając go z oczu.
Od czasu do czasu próbowałem zagaić rozmowę. Pytałem, czy wszystko w porządku albo jak daleko jeszcze na górę.
– Może zaśpiewasz jakąś piosenkę? – odezwała się w pewnej chwili.
– Jaką piosenkę? – zapytałem.
– Wszystko jedno. Zaśpiewaj coś.
– Nie śpiewam przy ludziach.
– Proszę, zaśpiewaj.
Nie miałem wyjścia, zaśpiewałem Pieczkę - starą rosyjską piosenkę, której nauczyłem się jeszcze w podstawówce.
Kiedy nocą sypie śnieg,
Siądźmy koło pieczki.
Pal się pieczko, pal wesoło,
Posłuchaj bajeczki.
Dawno temu, daleko stąd…
Nie wiedziałem, co było dalej, ale uzupełniłem piosenkę własnym tekstem. Rodzina siedziała właśnie przy pieczce, gdy nagle rozległo się pukanie. Ojciec poszedł otworzyć drzwi, a w progu ukazał się zraniony renifer. Powiedział, że jest strasznie głodny, więc nakarmili go brzoskwiniami z puszki. Taka mniej więcej była treść piosenki. Na końcu wszyscy usiedli przy pieczce i zaśpiewali piosenkę.
– Niezła! – pochwaliła. – Szkoda, że nie mogę bić brawa.
– Dziękuję.
– Zaśpiewaj coś jeszcze – poprosiła.
Tym razem zaśpiewałem na melodię White Christmas.
I’m dreaming of a white Christmas
Czy mógłbym podarować ci
Śnieżny pejzaż i serce,
Łagodne serce
Zamknięte w starym śnie?
– Świetna – powiedziała. – Sam ją ułożyłeś?
– Tak, w tej chwili.
– Dlaczego śpiewasz wciąż o zimie i śniegu?
– Sam nie wiem. Może dlatego, że tu tak zimno i ciemno. Nic innego nie przychodzi mi do głowy – powiedziałem, przerzucając ciężar ciała z jednego występu skały na drugi. – Teraz kolej na ciebie.
– Może być Piosenka o rowerze?
– Proszę bardzo.
W kwietniowy poranek
Po nieznanej ścieżce
Jechałam do lasu
Na moim rowerze.
Ten nowiutki rower
Był cały różowy,
Kierownica i siodełko -
Wszystko w różu,
I hamulce
Różowiutkie też.
– Zupełnie jakbyś śpiewała o sobie – powiedziałem.
– Tak, oczywiście. To piosenka o mnie – odparła. – Podoba ci się?
– Tak.
– Chcesz posłuchać, co było dalej?
– Oczywiście.
Kwietniowy poranek
Musi być różowy,
Wszystkie inne kolory
Odpadają z gry.
I nowiutki rower,
I buty różowe,
I czapka, i sweter,
I spodnie, i majtki
Oczywiście też.
– No dobrze, już wiem, co czujesz do różu, ale może zaśpiewasz, co było dalej? – wtrąciłem się.
– To bardzo ważna część – powiedziała. – Swoją drogą, widziałeś gdzieś prawdziwe różowe okulary przeciwsłoneczne?
– Tak, chyba Elton John takie nosił.
– Naprawdę? No trudno, śpiewam dalej.
Lecz po drodze
Spotkałam mężczyznę.
Był ubrany cały na niebiesko.
I zapomniał chyba się ogolić,
Więc ta broda też była niebieska,
Niczym długa noc.
Długa, długa noc
Jest zawsze niebieska.
– Czy to o mnie? – spytałem.
– Nie. Nie o tobie. Ty w tej piosence nie występujesz.