Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Boisz się?

– Tak – jeszcze raz zajrzałem w głąb czarnej dziury. – Od dzieciństwa nie lubię ciemnych i ciasnych miejsc.

– Ale nie mamy już odwrotu. Możemy tylko iść naprzód.

– Załóżmy, że tak. – Nie chciałem się z nią spierać. Zdawało mi się, że moje ciało należy do innego człowieka. Coś podobnego zdarzało mi się w gimnazjum, podczas gry w koszykówkę, kiedy gra toczyła się zbyt szybko i nie nadążałem świadomie kontrolować ruchów ciała.

Dziewczyna nie odrywała wzroku od tarczy nadajnika.

– Idziemy – powiedziała w pewnej chwili. Baterie były naładowane.

Weszliśmy do otworu w tej samej kolejności: dziewczyna pierwsza, ja za nią. Zamknęła drzwi, pokręcając identycznym stalowym drążkiem, który znajdował się również po drugiej stronie włazu. Jasny prostokąt za naszymi plecami zwężał się coraz bardziej, aż wreszcie zamienił się w jedną pionową linię i zniknął zupełnie. Ciemność, która nas otoczyła, była jeszcze głębsza niż ciemność za ścianą w biurze. Na nic zdawały się latarki, ich blade, pozbawione życia światło było tylko pustym miejscem, wyrwanym z ciemności.

– Nie bardzo rozumiem, dlaczego profesor wybrał drogę, która prowadzi obok gniazda Czarnomroków?

– To wbrew pozorom bardzo bezpieczne miejsce – powiedziała, kierując na mnie światło. – Tutaj znajduje się coś w rodzaju ich sanktuarium. Nawet Czarnomrokom nie wolno do niego wchodzić.

– To Czarnomroki mają swoją religię?

– Tak, chociaż trudno nazwać to religią. To zbyt okropne. Ich bóstwo jest rybą. Ogromną rybą bez oczu – powiedziała i skierowała światło przed siebie. – Chodźmy już. Szkoda czasu.

Strop korytarza był tak niski, że cały czas musieliśmy się schylać. Skały po bokach były gładkie w dotyku i dość równe. Mimo to kilka razy uderzyłem z całej siły głową o jakiś skalny występ. Nie miałem jednak czasu, żeby zwracać na to uwagę. Nie odrywając światła od pleców dziewczyny, za wszelką cenę starałem się nie zostać w tyle. Pomimo swojej otyłości dziewczyna była niezwykle zręczna, szybka i wytrwała. Ja też nie należę do słabeuszy, ale ból brzucha stawał się nie do zniesienia, kiedy musiałem iść niemal na czworakach. Zimna, mokra od potu koszula lepiła się do moich pleców. Wolałem jednak ból brzucha od perspektywy pozostania w tyle.

Coraz wyraźniej odczuwałem przepaść dzielącą mnie od własnego ciała. Chyba dlatego, że w tej ciemności nie mogłem go zobaczyć. Po pewnym czasie zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle mam jeszcze ciało. Czułem co prawda ból, kiedy uderzałem głową w ścianę, i nieustający ból brzucha, wyczuwałem też grunt pod stopami, ale to tylko ból i dotyk. Może to rodzaj złudzenia, taki jak swędzenie palców, które odczuwa człowiek po amputacji ręki?

Nie miałem jednak czasu, żeby przystawać co chwila i sprawdzać za pomocą latarki, czy jeszcze istnieję. Gdybym nie miał już ciała, to znaczy, gdybym był już tylko czymś w rodzaju duszy, a pewno byłoby mi lżej – tłumaczyłem sobie. Jaka pociecha z duszy, która wiecznie odczuwa ból rany, wrzodów żołądka albo hemoroidów? Jaki sens miałaby dusza, która nie może oderwać się od ciała?

O takich to sprawach myślałem, podążając za oliwkowozieloną wojskową kurtką, którą miała na sobie grubaska, wystającą spod spodu różową obcisłą spódniczką i różowymi butami do joggingu firmy Nike. W ciemności kołysały się złote klipsy, przypominając dwa robaczki świętojańskie krążące wokół jej szyi.

Nie oglądała się na mnie. Z zaciśniętymi ustami szła szybkim krokiem do przodu. Wyglądała tak, jakby w ogóle o mnie zapomniała. Nie zwalniając kroku, oświetlała latarką boczne korytarze i ślepe zaułki i błyskawicznie wybierała drogę. W mniej pewnych miejscach przystawała, wyciągała z kieszeni mapę i sprawdzała, w którą stronę powinniśmy iść. Wówczas udawało mi się ją dogonić.

– W porządku? Nie zbłądziliśmy? – zapytałem podczas takiego postoju.

– Jak na razie wszystko się zgadza – odpowiedziała stanowczo.

– Skąd wiesz?

– No, zgadza się – odparła i skierowała światło pod nogi. – Zresztą spójrz na ziemię.

Schyliłem się i uważnie obejrzałem skalę. W paru wgłębieniach dostrzegłem coś błyszczącego. Przedmiot, który podniosłem, był spinaczem do papieru.

– No widzisz – powiedziała. – To dziadek. Spodziewał się, że pójdziemy za nim i zostawił ślady.

– Aha.

– Minęło już piętnaście minut. Pospieszmy się.

Jeszcze kilka razy przystawaliśmy na podobnych rozdrożach, ale dzięki spinaczom nie traciliśmy czasu na szukanie właściwej drogi.

W paru miejscach natrafiliśmy też na głębokie dziury. Studnie te zaznaczone były na mapie czerwonym flamastrem, toteż kiedy zbliżaliśmy się do nich, szliśmy wolniej, ostrożnie świecąc latarkami pod nogi. Dziury miały jakieś pięćdziesiąt do siedemdziesięciu centymetrów średnicy i z łatwością można je było przeskoczyć albo obejść dookoła. Wrzuciłem do jednej z nich kamień wielkości pięści, ale nie doczekałem chwili, w której uderzył o dno. Zdawało się, że przeleciał Ziemię na wylot i wypadł gdzieś w Brazylii albo w Argentynie. Żołądek kurczył mi się ze strachu na myśl, że mógłbym postawić nogę w niewłaściwym miejscu i wpaść do takiej dziury.

Droga wiła się na lewo i prawo jak wąż, rozwidlała się i schodziła wciąż w dół i w dół. Z każdym krokiem oddalałem się od jasnego świata, jakby ktoś odklejał go od moich pleców.

Tylko raz zatrzymaliśmy się nieco dłużej. Dziewczyna nagle przystanęła, odwróciła się w moją stronę i zgasiła latarkę. Potem poszukała palcami moich warg i pocałowała mnie w usta. Objąłem ją i lekko przycisnąłem do siebie. Dziwne to było uczucie, nigdy nie całowałem się z dziewczyną w tak doskonałej ciemności… Zaraz… chyba Stendhal pisał coś na ten temat. Ale w jakiej to było książce? Nie mogłem sobie przypomnieć.

Jej szyja nie pachniała już melonową wodą toaletową. Pachniała szyją siedemnastoletniej dziewczyny. Poniżej szyi od dziewczyny bił mój własny zapach. To kurtka nasiąknięta wonią mojego życia. Przyrządzanych przeze mnie potraw, wylanej kawy i potu. Wszystkie te rzeczy przywarły do niej i przetrwały w niezmienionym kształcie. Poczułem nagle z całą mocą, że to wszystko nigdy już do mnie nie wróci.

Całowaliśmy się długo. Czas uciekał, ale to nie było teraz najważniejsze. Przede wszystkim musieliśmy odpędzić strach.

Czułem w ustach jej miękki język i ciepły oddech. Poruszała językiem, palcami wczepiwszy się w moje włosy. Ale po dziesięciu sekundach nagle odsunęła się ode mnie. Chyba tylko kosmonauta, którego pozostawiono w kosmosie, wiedziałby, co wtedy czułem.

Zaświeciłem latarkę. Dziewczyna stała obok mnie.

– Chodźmy – powiedziała, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie. Czułem jeszcze smak tego pocałunku. Potrafiłem wyczuć nawet bicie jej serca na mojej piersi.

– Umiem całować, prawda? – powiedziała, nie odwracając się.

– Prawda.

– Ale czegoś jakby brakowało?

– Rzeczywiście.

– Ale czego?

– Nie wiem.

Po pięciu minutach dość prostej drogi w dół doszliśmy do obszernej pustej sali. Powietrze było tutaj inne, inaczej też rozlegały się nasze kroki. Klasnąłem w dłonie, lecz dźwięk rozległ się gdzieś w środku sali i wrócił do mnie gromkim echem.

Dziewczyna wyjęła mapę i sprawdziła nasze położenie. Przez ten czas, świecąc dookoła latarką, oglądałem grotę. Sklepienie miało kształt półkuli i co za tym idzie, sama grota leżała na planie koła. Nie była dziełem natury. Ściany miała zbyt gładkie, nie było w nich żadnych wgłębień ani wybrzuszeń. Pośrodku sali znajdowała się płytka studzienka o średnicy jednego metra. Wypełniona była jakimś lepkim płynem. Płyn ten nie tyle śmierdział, co wydzielał woń, od której zbierało się na wymioty.

– Zdaje się, że jesteśmy przy wejściu do świątyni – powiedziała. – Udało się! Czarnomroki już dalej za nami nie pójdą.

– Ale czy się stamtąd wydostaniemy?

– Spokojna głowa. Dziadek na pewno coś wymyśli. Poza tym ma przecież drugi nadajnik. Będziemy mogli używać ich na zmianę.

48
{"b":"101013","o":1}