Nagrzane powietrze drgało lekko, tworząc niesamowite, fantastyczne złudzenia. Daleko unoszący się pył pustynny wydawał się płonącym ogniskiem, wznosił się jak wąż, kręcił i opadał… Promienie słońca załamywały się tak, że przedmioty odbijały się jak w wodnym zwierciadle, tworząc złudne obrazy jezior czy kałuż. Podczas jednego z odpoczynków w przytulnym cieniu Nowicki powiedział z niezwykłą u niego powagą:
– Szalona ta pustynia. Widzisz wodę, idziesz ku niej, a to morze piasku. Niech się zamienię w wieloryba, jeśli to nie szatańska sztuczka.
– Bahar esz-szaitarł – szepnął Tomek.
– Co tam klarujesz, brachu?
– To po arabsku – wychrypiał Tomek. – Znaczy: “morze diabła”. Tak miejscowi nazwali to zjawisko.
– No, no, od kiedy znasz arabski…
– Ech, tylko parę charakterystycznych słów.
Ruszyli dalej, bardziej już odporni na obietnice pustynnych miraży. To, co z daleka wydawało się wzgórzem, było zaledwie większym kamieniem. Kępy traw udawały gęsty las, a małe nierówności wybuchały w niebo jak kominy. To, że nie zabłądzili zawdzięczali żelaznej konsekwencji Tomka oraz instynktowi i nieprawdopodobnej wręcz spostrzegawczości Patryka, który bezbłędnie nauczył się odróżniać charakterystyczne, naturalne znaki od złudnych miraży.
Nowicki słabł. Czuł to sam i ogarniało go przerażenie. Lękał się nie tyle śmierci, ile kłopotu, jaki sprawi Tomkowi i tak przecież obciążonemu odpowiedzialnością za dziecko. Oczy łzawiły i zaczynały chyba ropieć. Przypomniał sobie dziesiątki spotykanych w tym kraju ślepców [131]. “W Egipcie na dwu Egipcjan przypada tylko troje oczu” – jak tu mówiono. Poza tym męczyło go straszliwe pragnienie. Myśl o wodzie stawała się powoli obsesyjna. Momentami zdawało mu się, że siedzi w jamie pełnej wody i pije, pije, pije…; albo że pływa rozkosznie gdzieś w słodkim, przejrzystym jeziorze. Tomek dawał mu pić, częściej niż sobie czy Patrykowi, ale raz czy dwa niemal siłą musiał odebrać mu gurtę. Marynarz miał halucynacje i zaczynał chwilami bredzić w gorączce.
Z półprzytomnym i na wpół tylko widzącym Nowickim oraz śmiertelnie znużonym Patrykiem dotarli jednak do upragnionej studni! To był ogromny sukces. Nie zabłądzili i nie opadli całkiem z sił. Znaleźli się przy źródle wody, a więc w miejscu, które musiało być znane pustynnym wędrowcom.
Woda znajdowała się w głębokim, szerokim rowie otoczonym z jednej strony wzgórzami skalnymi, a z drugiej żwirowo-piaszczystą równiną. Rów miał około 6 metrów głębokości. Tomek natychmiast podał marynarzowi gurtę z wodą, którą ten wysączył do ostatniej kropli. Przy studni stał,duży gliniany garniec, z przywiązaną do niego liną. Naciągnęli wody i ugasili pragnienie. Woda była tu chłodna i czysta. Tomek polał nią nabrzmiałą twarz Nowickiego i kładł zimne, mokre kompresy na jego oczy. Nie spał dobrze w nocy. Słuchał pustyni i jej stałych mieszkańców – zwierząt. Zawył gdzieś szakal i rechotały pustynne żaby [132]. Nad ranem zaczęły brzęczeć moskity i pojawiły się wszędobylskie, ohydne muchy. Nowicki obudził się w nieco lepszym stanie.
– Oj, brachu, ledwo zipię. Łyk jamajki postawiłby mnie na nogi – powiedział.
– Słuchaj, Tadku, porozmawiajmy, zanim obudzi się Patryk. Dotarliśmy do wody. Mamy jedną trzecią drogi za sobą. Co dalej?
– Jak to co?! Ruszamy…
– Nie jestem pewien – Tomek przecząco pokręcił głową. – Chłopiec jest już bardzo zmęczony, ty… chory.
Zapadło milczenie. W końcu Nowicki zapytał:
– Co zatem proponujesz?
– Tu jest woda, a więc życie. Zostawię was i pójdę po pomoc. Wezmę ze sobą gurtę. Jeden przeżyje o wiele dłużej niż trzech. Poza tym… – przerwał.
– … Poza tym? – pytająco powtórzył Nowicki.
– Poza tym to musi być uczęszczany szlak. Pustynne studnie znają przewodnicy karawan i miejscowi Beduini. Ktoś więc was znajdzie.
– Może więc czekajmy razem?
– Nie! W ten sposób tracimy jedną z szans. Muszę spróbować. Pożegnaj ode mnie Patryka.
Uściskali się.
– Idź z Bogiem, brachu – powiedział marynarz i przeżegnał Tomka ruchem dłoni.
*
W blasku wschodzącego nad pustynią słońca wszystko stawało się jasne. Tylko w oczach i w duszy Nowickiego trwała noc.
Czwarty posążek
Sadim! – Jestem, panie! – Giaurzy odeszli w pustynię… Pójdziesz z tym do kobiety – przywódca podał mu posążek faraona w myśliwskim stroju.
– Tak, panie!
– Powiesz, że od jej męża. Powiesz, że każe jej iść z tobą. Powiesz, że odnalazł grobowiec.
– Tak, panie!
– Zaprowadzisz kobietę do groty…
– Do groty, panie?
– Tak! Tam znikniesz i uwolnisz zapadnię.
– Ale, panie…
– Uwolnisz… Zasypiesz wykopane przez nas przejście i wrócisz.
– Ale…
– Sadim! Odejdź! Nikt nie może igrać z władcą Doliny.
Sadim aż skulił się w sobie porażony wewnętrznym chłodem. Owszem, przestraszyć, oszukać, pokręcić. Do tego był gotowy… Ale zabić… Wątpliwości opanowały jego serce. Zostawienie w grocie kobiety samej równało się z wyrokiem śmierci… Tak samo pewnym jakby wykonał go od razu. “Żelazny faraon”, o czym Sadim dobrze wiedział, był jednak człowiekiem nieubłaganym. Ruszył by wypełnić swą powinność.
*
Sally nie mogła sobie znaleźć miejsca, pełna niepokoju. Położyła rękę na łbie Dinga. – Gdzie pan, piesku? – spytała. – Nawet ty nie wiesz…
To, że Tomek, Nowicki i Patryk nie wrócili na noc, było wytłumaczalne. Wyruszyli dość późno, a spotkanie mogło być interesujące. Ale teraz dzień dobiegał końca bez żadnej wiadomości. Uznała w końcu, że sama nie zdziała niczego. Postanowiła zawiadomić policję.
Raz podjąwszy decyzję, poczuła się lepiej.
Zaczęła przygotowania do opuszczenia obozu, kiedy podszedł jeden z arabskich służących, aby ją zawiadomić, że przybył posłaniec.
Sally wyszła przed namiot. Posłaniec wydał się jej jakiś znajomy. “Gdzie tę twarz widziałam?” – myślała.
Posłaniec nisko się pokłonił, podając jej jednocześnie coś zawiniętego w płótno. Zanim rozwinęła przesyłkę, ze zdziwieniem stwierdziła, że zna tego człowieka, że gdzieś musiała go już widzieć. Próbując umiejscowić znajomą twarz, powoli odwijała płótno. Kiedy ujrzała zawartość, przestała myśleć o czymkolwiek innym. Nie było wątpliwości.
To był czwarty, oderwany od złotej tacy posążek Tutanchamona. Lśnił złociście, a jednak wydawał się zbyt lekki. Zdumiało to Sally. “Musi się za tym kryć jakaś tajemnica” – myślała. “Gdyby posążek był ze złota, ważyłby z pewnością więcej”. Wróciła do namiotu i odszukała fotografie. Wszystko zgadzało się doskonale. Młody faraon z myśliwską dzidą w jednej ręce, w drugiej trzymał “anch” [133], symbol nieśmiertelności. Kolejną oznaką wskazującą, że chodzi tu o zmarłego była wąska, zawinięta na końcu broda.
Sally wybiegła rozgorączkowana, zapominając o bożym świecie.
– Skąd to masz? – spytała z wypiekami na twarzy. Sadim odpowiedział łamaną angielszczyzną:
– Twój mąż znaleźć. On mnie przysłać i kazać powiedzieć: żono przyjdź, ja znaleźć
grobowiec.
– Grobowiec? Grobowiec Tutanchamona?
– Nie wiedzieć. Iść ze mną. Ja zaprowadzić.
– Zaraz
będę gotowa.
Oczywiste było, że Sally nic już nie powstrzyma. Posłaniec jednak ponaglał:
– Iść zaraz – rzekł z naciskiem. – Niedługo ciemność.
Przypomnienie o zbliżaniu się nocy odniosło wręcz przeciwny skutek. Ostudziło nieco rozpaloną głowę. Sally znalazła dość rozwagi i tyle przynajmniej zimnej krwi, by napisać kilka słów do Smugi. Wysłała też natychmiast służącego do “Winter Pałace”, polecając zostawić tam list. Załatwiwszy to, ruszyła za posłańcem.