Литмир - Электронная Библиотека

Poznawanie przyrody i zwierząt różnych krajów było nie tylko pracą grupki podróżników, ale także ich wielką przyjemnością. Dostrzegli, że także pod tym względem znaleźli w osobie Gordona prawdziwie bratnią duszę. Pomyśleli, jak bardzo Tomek ucieszyłby się takim zbiegiem okoliczności. Po tej rozmowie zamilkli nagle, bo dotknęła znowu rany zbyt świeżej, by zdążyła się zabliźnić. Obaj oficerowie angielscy zdawali się nie zwracać na to uwagi. Gordon jednak przy pierwszej okazji, kiedy opuścili przedział, zapytał Nowickiego:

– Przepraszam za niedyskrecję, ale… jakoś tak nagle wszyscy panowie posmutnieli. A młoda pani Wilmowska sprawia wrażenie jakby przeżywała coś bardzo dramatycznego?

– Cóż, chyba nie da się tego ukryć. Niedawno wszyscy straciliśmy przyjaciela. Pan Wilmowski zaś syna, a Sally męża – z prostotą odpowiedział Nowicki.

– Mój Boże – szepnął Gordon. – Jeszcze raz przepraszam.

– Nie ma w tym żadnej tajemnicy, chociaż przyznaję, że niełatwo o tym mówić.

– Czyżby to był wypadek?

– Nie ma czego ukrywać – zdecydowanie powtórzył Nowicki i kiedy wkrótce dołączył do nich Blake, opowiedział wszystko obu oficerom.

– Wstrząsająca historia – Blake był wyraźnie poruszony.

– Ścigacie zbrodniarza, który może ukrywać się gdzieś w pobliżu Jeziora Alberta? – Gordon chciał znać konkrety.

– Tam prowadzi trop – odrzekł krótko Nowicki.

– W Chartumie spróbujemy się czegoś dowiedzieć, pomóc. Stanowcza obietnica Gordona zakończyła tę trudną rozmowę.

*

U zbiegu Nilu Błękitnego z Białym Egipcjanie założyli w 1823 roku miasto Chartum. Zrujnowane przez derwiszów Mahdiego, odbudował w 1899 roku, a w następnych latach rozbudował, Kitchner. Długie, poprzecinane licznymi przecznicami, pochyłe ulice noszą przeważnie angielskie nazwy, ale spotyka się też tabliczki z nazwami arabskimi, greckimi, a często we wszystkich trzech językach jednocześnie. Na zachodnim brzegu Nilu, niczym przeciwwaga dla europejskiego w swym charakterze Chartumu, leży arabski Omdurman.

Grupa Polaków na krótko zatrzymała się w Chartumie, głównie ze względu na ekwipunek niezbędny do wyruszenia w głąb kraju. Szczupły zasób finansowych środków i tak już nadszarpnięty przez pobyt w Egipcie sprawił, że propozycja zakwaterowania, bardzo zresztą skromnego, w angielskich koszarach, została z wdzięcznością przyjęta. W dwa dni po przyjeździe, do skromnego pokoju, gdzie kwaterowali nasi przyjaciele, wpadł jak burza Gordon.

– Moi panowie! Moi panowie! – wołał entuzjastycznie. – Jadę z wami! Jadę z wami nad Jezioro Alberta!

– To ci niespodzianka – uradował się Nowicki.

– Kilka miesięcy temu otrzymaliśmy sygnał, że dzieje się w tamtym rejonie coś dziwnego. Potem przyszły inne, bardziej szczegółowe, ale i chaotyczne wiadomości. Mówi się o przemycie, rabunku na bardzo dużą skalę. Niedawno w dżungli napadnięto na misjonarza. Ktoś także twierdzi, że organizuje się tam grupa handlarzy niewolników. To oczywiście przypuszczenia, ale gdy mój dowódca dowiedział się o panów wyprawie, polecił, by wam towarzyszyć i potraktować to jak rekonesans.

– Kiedy zatem ruszamy? – rzeczowo spytał Smuga.

– Jeśli jesteście panowie gotowi, to choćby jutro.

– Chętnie! Mamy już potrzebny ekwipunek.

Gordon natychmiast przeszedł do omawiania konkretów:

– Tragarzy wynajmiemy w Rejaf lub Dżuba. Co prawda linia kolejowa z Chartumu do oazy EFObejd w Kordofanie nie została jeszcze wprawdzie oddana do użytku [159], ale możemy dojechać pociągiem towarowym najdalej jak się da, a w Kostii wsiąść na statek, o ile tylko uda się nam go dogonić. Proszę się nie martwić o transport. To biorę na siebie. Pomogą nasi ludzie.

Pomoc przychodziła w najmniej oczekiwanym momencie. Dzięki niej wszystko mogło okazać się łatwiejsze niż przewidywali. Może to przełamie złą passę? Czuli się pokrzepieni i pełni energii. Nie na długo. Byli spakowani, kiedy spadło na nich kolejne nieszczęście. Gwałtowny atak malarii powalił Sally. Sprowadzony przez Gordona lekarz orzekł, że w jej wypadku żadna podróż nie jest możliwa.

Mieli więc wyruszyć w przygnębieniu, z nowym niepokojem w sercu. Choć przecież zostawiali Sally w koszarowym szpitalu, pod fachowym okiem lekarzy i przyjazną opieką żony dowódcy placówki, którą specjalnie o to prosił Wilmowski. A jednak zostawiali ją samą.

Pociąg towarowy wlókł się niemiłosiernie przez pustkowie Kordofanu. Miał jednak tę wielką zaletę, że chronił przed deszczem. Od marca bowiem aż do października trwała tu pora dżdżysta. Deszcz lał często i ulewnie. Nieraz towarzyszyły mu burze. Jedna z nich omal nie doprowadziła do katastrofy.

Około południa, gdy słońce sięgało zenitu, po wschodniej stronie nieba wzniosła się powoli czarna ściana chmur. Ich brzeg wkrótce zabarwił się bladoczerwono, choć słońce żółtym światłem próbowało rozproszyć zapadający nagle zmrok. Zerwał się gwałtowny wicher, który z mocą uderzył w pociąg. Wagony zaczęły się kołysać, przedmioty przesuwać z miejsca na miejsce, niczym na statku przy sztormowej pogodzie. Potężny wiatr łamał drzewa jak zapałki, co dostrzegli w świetle błyskawic, obejmujących w posiadanie całe niebo. Przerażającym grzmotom towarzyszyło wycie wiatru, który niósł ze sobą masy czerwonego piasku, wdzierającego się do wnętrza pociągu. Gdyby pociąg nie zatrzymał się w pierwszej napotkanej kotlince, potężne uderzenia wichury przewróciłyby go po prostu jak papierowe pudełko. Wkrótce całą ścianą lunął deszcz, a kiedy ustał, niemal natychmiast zapanowała prześliczna, tropikalna pogoda.

– Co to było? – spytał Nowicki, otrzepując się z czerwonego pyłu.

– Tornado [160] – krótko odparł Gordon.

Wraz ze zmianą pogody pojawiły się ptaki. Obszar między Chartumem a Kosti okazał się bowiem prawdziwym ptasim królestwem.

– Miejsce to upodobali sobie, zwłaszcza w porze zimowej, goście z północy – objaśniał Gordon. – Spotyka się tu wtedy jaskółki, pelikany, derkacze, północne żurawie i bociany, które mieszają się z gospodarzami we wspaniałej mozaice świergotu i barw.

W Kosti dogonili parostatek, wędrujący w górę rzeki. Nil rozlewał się tu tak szeroko, że czasami nie było widać drugiego brzegu. Jedyne urozmaicenie równinnego terenu stanowiły rzadko rosnące drzewa i łyse pagórki. Całym bogactwem zieleni kusiła oczy tylko strefa przybrzeżna. Od czasu do czasu widzieli tam hipopotamy i coraz więcej krokodyli. Niepodzielnie panowało jednak rzeczywiście ptactwo. Prawdziwy raj dla myśliwych. Polowali więc dla urozmaicenia posiłków.

Gordon odnosił się do towarzyszy podróży z rosnącym szacunkiem. Imponował mu zwłaszcza Smuga, bardzo opanowany, znakomity strzelec. Nieco kłopotu przysparzał niekiedy Nowicki, który zwykł działać trochę za szybko. Kiedyś ustrzelił kilka kaczek i zamierzał je zabrać, gdy wtem, jak spod ziemi, wyrosło przed nim kilku czarnych, długonogich dzikusów, uzbrojonych w prymitywne, długie dzidy. Grożąc nimi marynarzowi, zabrali upolowane ptaki i zamierzali odejść. Nowicki zarepetował na to karabin i wystrzelił w górę. Tamci przycupnęli, ale bynajmniej nie zamierzali oddać kaczek.

– Do stu zdechłych… krokodyli – zaklął marynarz. – Chudziaczki, oddajcie po dobremu, bo…

I znowu repetując broń, zbliżył się do Murzynów.

– Zaczekać! Zaczekać! – dobiegł go nagle głos Gordona.

– Dzięki Bogu! Uniknęliśmy nieszczęścia! – powiedział Brytyjczyk, wręczając czarnym przyniesione koraliki. Ci chętnie oddali kaczki i obie grupy rozeszły się, każda w swoją stronę.

– O co im chodziło? – pytał, nadal zdziwiony i zaskoczony, Nowicki.

– Tereny nadrzeczne, ze wszystkim, co na nich spoczywa, należą do poszczególnych osób – wyjaśnił Gordon.

– Tak, ale ustrzeliłem te kaczki w powietrzu – marynarz nie dawał się łatwo przekonać.

вернуться

[159] Linię tę otworzył lord Kitchener 27 lutego 1912 r.

вернуться

[160] Tornado – powstaje na skutek zderzenia wiatru zwanego hammatan, wiejącego od północy, i monsunu wiejącego z południa. Na pograniczu obu wiatrów wywiązują się straszliwe burze, zwane tornadami.

52
{"b":"100826","o":1}