Rozgrywka z czarownikiem
Nieliczna grupa białych podróżnych, której towarzyszyło kilku czarnych askari [172] i kilkunastu tragarzy, rozbiła obóz w pobliżu Jeziora Alberta.
Wszyscy mieli za sobą forsowną wielodniową wędrówkę przez dżunglę, ale mimo zmęczenia starannie wybierali miejsce obozowania. Położenie obozu musiało spełniać wiele warunków. Potrzebowali bowiem łatwej do obrony i nie rzucającej się w oczy bazy, z której mogliby sprawnie przeszukać rozległe tereny po tej stronie jeziora. A przy tak szczupłych siłach było to nie byle jakie zadanie. Wybrali w końcu polanę nad niewielkim strumykiem, rozbili namioty i otoczyli obóz zeribą [173].
Dżungla wokół nich kipiała niezrozumiałym niepokojem i gamą dźwięków odmiennych niż zwykle. Smuga szczególnie pilnie wsłuchiwał się w mowę tam-tamów. Wciąż nieodmiennie przekazywały to samo ostrzeżenie: przed łowcami niewolników na wodach Luta Nziga, jak nazywały Jezioro Alberta. Aby dowiedzieć się czegoś więcej, Gordon postanowił wysłać do okolicznych wiosek dwuosobowe patrole formowane z podległych mu czarnych żołnierzy, którym towarzyszył zawsze jeden spośród białych.
Plemiona królestwa Bunyoro, na którego terenach obozowali, niechętnie poddawały się jednak władzy Anglików i żywiły do białych głęboko zakorzenioną nieufność. Nie pomagały paciorki weneckie, nie pomagały koraliki. Po wielu trudach dowiedzieli się w końcu tyle tylko, że na czele grupy porywającej Murzynów przy ścieżkach w dżungli i wprost w murzyńskich wioskach stoi człowiek nazywany przez nich “Ingeleza” [174], ponieważ znakomicie mówi po angielsku.
Któregoś poranka Smuga wracał z dwoma czarnymi żołnierzami z jednej z wiosek Bahima. Murzyni przyjęli białego i jego podarki z kurtuazją, ale – jak wszędzie – milczeli. Zbliżało się południe. Zmęczony Smuga zamierzał zarządzić odpoczynek, ale i jemu, i żołnierzom wydało się nagle, że słyszą krzyk przerażenia. Pełni napięcia zaczęli przedzierać się w kierunku, skąd dobiegał. Zastali widok, który ich zmroził: przywiązany do drzewa chłopiec, a wokół ślady uczty dzikich zwierząt. Smuga, wiedziony instynktem, powstrzymał gestem czarnych żołnierzy. Czujnie rozejrzał się dokoła. Ależ tak! Instynkt go nie mylił.
Wśród gałęzi figowca, między dwoma konarami, wisiała głową w dół, martwa koza. Widocznie lampart swoim zwyczajem wciągnął zdobyty łup na drzewo. Wkrótce dostrzegł drapieżnika w całej okazałości. Czołgał się po grubym konarze, przytulony do drzewa i niemal zlewający się z nim w jedno. Wśród liści migotały czarne cętki na żółto-białym futrze. Smuga zauważył błysk ślepi i usłyszał głuchy pomruk. Zrozumiał, że lampart za chwilę zaatakuje. Dobrze znał zwyczaje tych zwierząt i wiedział, że wielki kot najpierw zeskoczy na ziemię. Spokojnie^ przygotowywał broń. Obaj czarni cofnęli się nieco z bronią gotową ąo strzału. Smuga przyłożył sztucer do ramienia, mierząc starannie. Kiedy padł strzał, kot zamiauczał i stracił równowagę. Pazury przez chwilę darły korę figowca, aż drapieżnik runął na ziemię.
Dopiero teraz jeden z askari mógł uwolnić chłopca. Dziecko było wyczerpane ze strachu i głodu. Na zmianę ze Smugą nieśli je do obozu. Drugi z żołnierzy został, by pilnować lamparta, a raczej lamparciej skóry, do czasu zanim z obozu nie zostaną przysłani Murzyni, którzy potrafią ją zdjąć i wyprawić.
Dwa dni później, wczesnym rankiem, Nowicki i Wilmowski wyruszyli z jednym z żołnierzy nad brzeg Jeziora Alberta, wyjątkowo tu nizinny. Między górami i skałami na południowym krańcu jeziora spostrzegli łunę.
– Płonie busz! – z niepokojeni powiedział Nowicki.
Wkrótce dotarł do nich dziwny zgiełk i coś, co rozpoznali jako odgłosy walki. Uważnie obserwowali więc ten teren, czekając na rozwój wydarzeń. Na jeziorze niebawem pojawiły się dwie wielkie, przypominające barki, łodzie. Poprzedzał je niewielki barkas z zieloną flagą na rufie i murzyńską tarczą w tle. Nowicki przyglądał się tej kawalkadzie przez lornetkę. W pewnej chwili podał ją Wilnowskiemu. mówiąc:
– Doprawdy, trudno wierzyć własnym oczom. I nawet nie próbują się ukrywać!
– Niewiarygodne, ale to chyba niewolnicy… – zaczął mówić Wilmowski, kiedy nagle czarny żołnierz zwrócił ich uwagę na jedną z łodzi, gdzie powstało zamieszanie. Rozległy się okrzyki i padły strzały.
Nowicki pierwszy spostrzegł rosłego Murzyna skaczącego do wody.
– Andrzeju! – krzyknął. – Umknął im chyba! Towarzyszący im czarny żołnierz wdrapał się na drzewo.
– Oni odpłynąć! – zakomunikował. – On płynąć!
Łodzie szybko oddalały się na północ. Nowicki i Wilmowski podeszli do samego brzegu jeziora. Marynarz chłodnym okiem obserwował głowę pływaka, migającą między falami. W pewnej chwili zaczął się rozbierać.
– Co robisz, Tadku? – spytał zdziwiony Wilmowski.
– Jest ranny albo osłabł. Nie dopłynie! – odparł krótko i już po chwili potężnymi ramionami rozgarniał wodę.
Pomoc przyszła w samą porę. Munga tracił siły w tempie, które nie wróżyło powodzenia jego rozpaczliwemu przedsięwzięciu. Zaczynał wątpić, czy ów wymarzony brzeg w ogóle istnieje, kiedy poczuł, że wspiera go silne ramię. Nie mógł spodziewać się wsparcia jakiegokolwiek człowieka, z głębi serca podziękował więc bóstwu jeziora. Wydostawszy się na brzeg, dostrzegł wprawdzie aż dwóch innych ludzi: drugiego białego i obok niego czarnego żołnierza, a jednak padł na kolana przed swoim wybawcą, bijąc korne pokłony.
– Co robisz brachu? – obruszył się marynarz.
– On tobie dziękować! – tłumaczył słowa Mungi czarny żołnierz.
– I ja jemu dziękować, że dał się holować – Nowicki także się pokłonił, skrzywił komicznie i mrugnąwszy porozumiewawczo do Wilmowskiego, dodał: – Już raz mnie w Afryce za bóstwo uznali… Widać znowu awansowałem!
Munga nie wiedział, co myśleć o dziwnych Wazungu [175], którzy go ocalili. Byli ludźmi czy dobrymi duchami na jego drodze? Pytanie nurtowało go, gdy wędrował z nimi do obozu, a wątpliwości wzrosły na widok Awtoniego. Żywego, całego i najwyraźniej zadomowionego w obozie dziwnych ludzi. Kochał brata, ale nie mógł przełamać magicznej bariery wiary w wyrok, który zadecydował, że Awtoni miał odejść nieodwołalnie i na zawsze. Patrzyli teraz na siebie nieufnie i zamienili ze sobą zaledwie kilka słów.
Ich zachowanie zastanawiało Smugę. Obserwował więc obu uważnie. Wiedział, że Awtoni potrafi, dzięki misjonarzom, swobodnie radzić sobie z angielskim. Chłopiec opowiedział mu przecież o sobie i swoich perypetiach. Ale nie użył języka angielskiego, aby wyjaśnić, że Munga jest jego bratem.,,Tumbo modje [176]“ – powiedział, wskazując na niego i na siebie. Nie sposób było też nie zauważyć, że Munga, z taką rezerwą odnoszący się do odzyskanego w niezwykłych okolicznościach brata, z zabobonnym podziwem wodzi oczyma za Nowickim. Po namyśle Smuga skinął namarynarza i obaj na chwilę odeszli na bok.
– Tadku niczego na razie nie wyjaśniaj. Może niech sądzą, że jesteśmy dobrymi duchami.
– Ależ Janie, nigdy tego nie popierałeś – obruszył się Wilmowski, który usłyszał ostatnie zdanie w momencie, kiedy do nich podchodził.
– Przyjdzie czas na wyjaśnienia. Niech tymczasem myślą, co chcą. To może być ważne – z naciskiem powiedział Smuga.
Nowicki tylko się roześmiał.
– Sam mówiłeś, Andrzeju, że trzeba szanować zastane obyczaje. Czasem to nawet, niech mnie licho… całkiem miłe!