I w tym momencie uświadomili sobie, że owego posłańca wysłał Tomek. Czyżby więc wszyscy znaleźli się pod głazami? Nowicki, Tomasz, Patryk, Sally i posłaniec? Kto mógł jeszcze z nimi być? Nie padło ani jedno słowo. Pierwszy ruszył Wilmowski i zaczął
przerzucać kamienie.
– Daj spokój, Andrzeju – powstrzymał go Smuga. – Potrzeba nam ludzi i sprzętu. Musimy zorganizować ekipę.
– Idźcie – odrzekł Wilmowski. – Ja zostanę.
– Nie wolno tracić nadziei. Nie wiemy, co i w jakiej części zostało zasypane. Możliwe że żyją.
– Tym bardziej się pospieszcie.
W tym momencie przerwał im Abeer.
– Na Allacha! Ciszej!
Smuga uspokoił psa. Abeer przyłożył ucho do skały.
– Allach kerim! Ktoś stuka – zawołał.
Wilmowski i Smuga uklękli przy ścianie. Rzeczywiście, ktoś równomiernie w nią uderzał: trzy krótkie, trzy długie, znowu trzy krótkie i przerwa. Potem to samo od nowa.
– To SOS! – krzyknął Wilmowski. – Nowicki wzywa ratunku, używając alfabetu Morse’a [136].
– A więc żyje! Żyją! – z naciskiem rzekł Smuga. Chwycił duży kamień i zaczął
regularnie uderzać w skałę. Dawszy znać uwięzionym, ze ratunek jest bliski, przejął inicjatywę.
– Ty, Abeer, zorganizuj ekipę w najbliższej wiosce. Płać hojnie! Niech przyniosą łopaty, kilofy, liny, wiadra… Wszystko, co może być do takiej pracy konieczne. Ja biegnę do obozu po służbę. Ty, Andrzeju, zostań tu i czuwaj. I bądź ostrożny! Nie wiemy przecież czy to był wypadek.
– Przypuszczasz, że mogli zostać zasypani?
– A czy możesz to wykluczyć? Nie możesz. Bądź więc ostrożny! Wilmowski został sam. Rozejrzał się wokół. Wejście do groty było doskonale zamaskowane przez skały. Natrafić na nie można było chyba tylko przypadkiem. “Jak to dobrze, że był z nami Dingo, wciąż zadziwiająco sprawny jak na swe lata. Po chorobie wkroczył jakby w swą drugą młodość” – Wilmowski pogładził ulubieńca.
Poczucie, że traci czas stało się wkrótce nie do zniesienia. Spróbował odrzucać kamienie z zawalonego przejścia, ale szybko zrozumiał, że na nic się to nie zda. “Do zmierzchu zostało jeszcze parę godzin” – pomyślał. “Lepiej będzie rozpoznać teren. To pomoże zorganizować pracę, kiedy nadejdą ludzie”.
Rozejrzawszy się dokładniej, zauważył rodzaj skalnych schodów prowadzących aż na szczyt. Nierównych, dziwnie ukształtowanych przez naturę, ale przecież możliwych do pokonania.
– Leczyć tu moje dolegliwości, to był zaiste dobry pomysł. Czuję się rzeczywiście doskonale – ironizował wchodząc na pierwszy stopień. Szybko pokonał następne i stanął na płasko zakończonym wierzchołku. Od razu spostrzegł otwór, prowadzący w głąb, i metodycznie zwiniętą grubą linę w zagłębieniu obok. Podniósł niewielki kamień i wrzucił do środka. Nadsłuchiwał, licząc sekundy.
– Raz, dwa, trzy… dziesięć… dwanaście… Ponowił doświadczenie.
– Cóż – rzekł do siebie. – Strasznie głęboko…
Zmierzył linę. Miała p^onad pięćdziesiąt metrów długości. Pochylił się nad otworem.
– Tomku! Sally! Tadku! Patryku! – nawoływał. Wewnątrz wtórowało mu echo, po czym wszystko umilkło. Ponowił okrzyk, ale trwała cisza. Zastanowił się, czy nie zejść po linie w dół i uznał, że nie byłoby to rozważne. Nikt życzliwy nie czuwałby przecież u góry. Pozostawało cierpliwie czekać na powrót Abeera i Smugi. Postanowił zatem zejść do miejsca, gdzie przyjaciele spodziewali się go zastać. Zaledwie ruszył, gdy z dołu dobiegł kobiecy głos:
– Tu jestem! Jestem!!! Poznał Sally.
– Sally, czy wszystko w porządku? – zawołał.
– Tak! – odpowiedziała.
– Kto jest z tobą?
– … nikogo. Jestem sama.
Echo zwielokrotniało ich głosy, a niecierpliwość utrudniała porozumienie.
– Czekaj, idzie pomoc! – zawołał jeszcze Wilmowski, aby dodać Sally otuchy.
Z dołu dobiegło jednak pytanie, przed którego zadaniem Wilmowski, choć targany niepokojem, na razie wolał się uchylić.
– Gdzie Tommy?
Zawisło jak niemożliwy do udźwignięcia kamień.
*
Sally dawno ocknęła się z omdlenia. Najpierw nie mogła zapanować nad strachem. Bała się choćby spojrzeć czy poruszyć. Niczym nie zmącona cisza dodała jej odwagi. Wracała zdolność myślenia. Instynkt nakazywał szukać wyjścia z sytuacji.
“Muszę dokładniej obejrzeć grotę” – postanowiła. Siłą woli narzuciła sobie spokój. “Mumia” okazała się wszak żyjącym człowiekiem. A człowiek musiał się tu dostać, podobnie jak ona, a potem wydostać. Mógł skorzystać z tego samego wejścia, ale nie mógłby tamtędy wyjść, skoro zostało zawalone zanim “mumia” ją zaatakowała. Oczywistość tego rozumowania podniosła ją na duchu. Ruszyła w głąb groty, rozglądając się uważnie.
Najpierw spostrzegła padający z wysoka wąski promyk światła. Wkrótce zrozumiała, że w nieprzeniknionej dla wzroku ciemności, w niewidocznym z dołu sklepieniu groty musi być otwór. “Jak się tam dostać?” – pomyślała.
Nad niszami, w których spoczywały mumie, ściana do wysokości dwunastu, czternastu metrów była jednak gładka, co wykluczało wspinaczkę. Dopiero powyżej można by było oprzeć dłoń czy nogę o wystający załom lub wgłębienie. Bez liny nie mogłaby lam dotrzeć. Powoli, niczym piasek w klepsydrze, przesypywały się minuty. Nie mogła dłużej czekać bezczynnie. Wróciła ciemnymi korytarzami do wyjścia. W blasku kaganka zaczęła mozolnie przenosić kamienie. Zmęczona odpoczywała, a potem znowu zabierała się do pracy, chociaż niemal straciła nadzieję. Nagle wydało się jej, że coś słyszy: głosy ludzkie, ujadanie czy wycie psa?
“Pomoc” – pomyślała. – “Dingo!”.
I zaczęła mocno walić kamieniem w ścianę.
*
Od tego momentu wszystko potoczyło się szybko. Wkrótce usłyszała Wilmowskiego. Czekała spokojnie.
– Sally – krzyknął wreszcie Wilmowski. – Rzucamy linę.
Po chwili znalazła się w ramionach Smugi, który zręcznie opuścił się na dół. Przytulił ją mocno do siebie. Opowiedziała wszystko po drodze do obozowiska.
– Nie rozumiem tylko jednego – zakończyła już przy kolacji. – Skoro zasypali przejście, po co jeszcze ta nieszczęsna “mumia”? Ten ktoś wystraszył mnie tak bardzo, że nie wiem jak i kiedy straciłam posążek. I to zanim zdołałam dokładnie go obejrzeć – dodała z niekłamanym żalem.
– Być może ja rozumiem – odparł Smuga, spowity kłębami dymu. A gdy wszyscy spojrzeli na niego, powiedział:
– Czynił to szaleniec!
*
Zapadła już wprawdzie noc, ale dla nich nie przyszła jeszcze pora odprężenia i odpoczynku. Musieli działać szybko. Wyjaśnienia Sally nie pozostawiały wątpliwości, że Tomek, Nowicki i Patryk musieli się znaleźć
w okolicznościach groźniejszych niż określane mianem niebezpiecznej sytuacji. W obozie została na noc tylko Sally. Wilmowski zabrał jednego z arabskich służących na drugi brzeg, by złożyć meldunek policji. Smuga i Abeer wsiedli na osiołki, by spotkać się z koptyjskim mnichem, żyjącym samotnie w pobliżu wioski Medinet Habu.
Droga wiodła skalnymi, kamienistymi, pustynnymi wąwozami. Kiedy skręciła w dół, nagle otworzył się widok na piękną dolinę z potężnymi pylonami wspaniałego zespołu świątyń [137]. Za nimi radował oczy widok palm, ogrodów i kopulastych chat Medinet Habu. Ale Smuga i Abeer wcale tego nie dostrzegli. Był już dzień, kiedy zatrzymali się przed ruinami i wioską, przy kopulastym, szeroko rozbudowanym koptyjskim kościółku św. Teodora. Wąska furtka prowadziła przez otaczający świątynię biały mur. Mnicha, dostojnego starca, zastali pracującego w ogródku. Chudy, wysoki, z cienkim nosem i bielusieńką, ściętą w szpic brodą, prezentował się okazale. W ciemnej twarzy uderzały nieco skośne, ciemne oczy. Nieźle mówił po angielsku. Pochylił głowę na powitanie i z radością przyjął pozdrowienia od swego kairskiego przyjaciela.