Литмир - Электронная Библиотека

– Była także wielka stacja karawan – dodał Smuga.

– Czy jest szansa, by się czegoś dowiedzieć w Asuanie? – zapytał Wilmowski.

– Tak czy inaczej musimy płynąć dalej, aż do Jeziora Alberta – odparł Smuga, a Nowicki zacisnął dłonie.

Sally nadal milczała. Drzemiący na jej kolanach Patryk obudził się i przetarł oczy.

– Wujku, czy dojeżdżamy? – spytał Nowickiego, a ten postarał się odezwać jak zawsze jowialnie, choć bez zwykłego animuszu.

– Masz nosa, chłopcze, jak ten “cheopsiak” w Gizie. Dobrze wyniuchałeś, że czas wstawać. Pociąg zawija do portu… To jest, chciałem powiedzieć, na dworzec.

Miasto ciągnęło się jednak przez wiele kilometrów po wschodniej, górzystej stronie Nilu. Minęli ulice, domy, jakiś lasek palmowy i kilka starannie utrzymanych ogrodów. Gdy wreszcie wysiedli, z miejsca otoczył ich gwarny tłum. Kogóż tam nie było? Berberowie, włóczędzy, żebracy, dzieci o różnym kolorze skóry. Rzucały się w oczy śliczne dziewczęta w nubijskich strojach. Niemal nagie, przepasane wokół bioder oryginalną, długą do kolan opaską, zdobną w gałeczki z kości słoniowej lub orzechy, zakończoną gęstymi frędzlami. Każdy miał coś do sprzedania: pałkę z czarnego, “żelaznego” drzewa, dzidę na krokodyle, skóry lamparta, koszyki, strusie jaja, długie berberyjskie noże, noszone przy lewym boku, zawieszone na sznurku dodatkowo obwiązanym wokół szyi. Ktoś proponował małpkę na powrozie, inny paciorki lub stroje z piór.

Ledwie się przedarli przez ten tłum nastąpił nowy atak. Tym razem poganiaczy zwierząt i dorożkarzy, którzy donośnie i rozkazująco oferowali swe usługi:

– Weź mnie! Wynajmij!

Najbardziej oryginalny okazał się pewien młody Nubijczyk, który kazał tańczyć swemu koniowi, a ten rzeczywiście zaczął przebierać nogami w wyuczonych drygach. Wszyscy wyciągali przy tym ręce po bakszysz. Konie, wielbłądy i osły parskały, ryczały i rżały…

Z trudem dotarli do dwóch małych dorożek karo, zaprzężonych w osły. Szeroką promenadą wzdłuż Nilu dojechali do hotelu “Cataracte”. Wynajęli pokoje na piętrze z oknami wychodzącymi na porośniętą palmami wyspę, dzielącą Nil na dwie, prawie równe, odnogi.

– To Dżeziret el-Zahar, czyli Wyspa Słonia – powiedział Abeer do Patryka.

– Mówiąc z francuska, Elefantyna. Taka nazwa przyjęła się w geografii – uzupełnił Wilmowski.

– To… ona “słoniowa” dlatego, że taka duża? – spytał Patryk.

– Nie – uśmiechnął się Abeer. – Dlatego, że kiedyś docierał tu słoń afrykański.

– Bardzo tam wiele ogrodów…

– Owszem, ale Elefantyna znana jest przede wszystkim z nilometru, który odrestaurował w 1870 roku kedyw Izmail, i z wielu świątyń…

– Tylko nic już nie mówcie o świątyniach – westchnął Nowicki. – Przygnębiają mnie. Świątynia powinna być pełna ludzi, wtedy żyje… A te tutaj przypominają o śmierci.

Umilkli. Stali na balkonie, obserwując zachodzące słońce. Przed nimi, na skalnych szczytach, trwała przedziwna gra barw. Róż przechodził w fiolet, by w końcu przegrać z granatem. Żółty początkowo horyzont przybrał kolor popielaty, potem szary, aż wreszcie pojawił się księżyc i rozświetlił zapadającą ciemność.

*

Nowicki nie mógł zasnąć na niewygodnym łóżku w pokoju, który dzielił z Wilmowskim. Gdzieś koło północy usłyszał stłumiony głos przyjaciela:

– Tadku, śpisz?

– Nie – odparł.

– Sally przeżywa tę tragedię o wiele mocniej niż my.

– Owszem. Zamknęła się w sobie. Jest smutna. Nie wzruszają jej nawet ukochane pylony, reliefy i hypostyle… Milczy!

– Spróbuj ją trochę rozruszać…

– Ba, ale jak? – nie po raz pierwszy zatroskał się Nowicki.

– Zajmij się tym, Tadku, pomyśl. Porozmawiaj ze Smugą i Abeerem. Zabierz ją gdzieś razem z Patrykiem. Coś pokaż… Ty najlepiej to zrobisz.

– Ja? Przecież ja czuję się tak jak i ona – odrzekł zdławionym głosem. – Może lepiej Smuga?

– Smuga i Abeer niech organizują dalszą wyprawę. Oni najlepiej się tutaj orientują.

– Niech mnie wieloryb połknie, Andrzeju, jeśli zdołam dobrze wypełnić to zadanie.

– Podołasz, bo musisz… Sally marnieje w oczach. Nie można na to pozwolić. Wystarczy, że straciłem…, że straciliśmy jedno dziecko – Wilmowskiemu głos się załamał.

Kiedy świt zabarwił szare skały Elefantyny, a przeciwległą, wysoką skarpę objęły promienie słoneczne, nadając zieleni i willom odcień piasku, Nowickiego wyratował z trudnej sytuacji Patryk.

– Ciociu! – powiedział do Sally, z wyczekiwaniem patrząc jej w oczy. – Chodźmy na spacer.

– Dokąd, synku? – spytała łagodnie, ale bez cienia zainteresowania.

– Pochodzić troszkę…

– Idź może z kimś innym.

– To… Ja… Ja chcę z tobą. Chodźmy – nalegał zdecydowanie. Pomógł mu Wilmowski.

– Idźcie i weźcie Nowickiego. Jemu też się to przyda. A my pójdziemy do mamura [144].

– Załatwcie tylko wszystko jak najszybciej – już bez protestów zgodziła się Sally.

Zaszli najpierw na suk. W centralnej części przykryty wysokim dachem, nie różnił się wiele od kairskiego czy jakiegokolwiek innego bazaru na Wschodzie. Patryka najbardziej zainteresowały towary z Nubii, których była tu cała masa. Pochłonęły go tarcze z rafii i słomy; chętnie wypróbował gliniane bębenki i nie oparł się pokusie kupna jednego z nich. Nowicki kupił Sally naszyjnik z lotosu i drugi, silnie pachnący, z sandałowego drzewa. Krzyki, gesty, rytmiczne piosenki miały zachęcić kupujących. Patryk głośno przełknął ślinę na widok chałwy, a Nowicki poprosił o duży kawał, bo nagle sobie przypomniał, że w dzieciństwie przepadał za tym smakołykiem. Sally nabyła trochę ziemnych orzeszków, daktyli i pomarańczy. Później na dłużej przyciągnął jej uwagę bardzo charakterystyczny kram z glinianymi garnkami, przywiezionymi tu z Asjut, znanego z solidnych garncarzy.

Nowicki, który przed wyjściem z hotelu długo rozmawiał z Abeerem, z zaangażowaniem i bardzo pewnie pełnił funkcję przewodnika.

– Podjedziemy do kamieniołomów. Zobaczymy ów sławny, nazywany nie dokończonym, obelisk.

Dorożka wiozła ich drogą wśród czerwonych granitów. Stanęli na miejscu, zadzierając głowy do góry, by ujrzeć czubek ogromnego słupa z granitu.

– Czemu jest nie dokończony? – Patryk stropił swoim pytaniem Nowickiego, który tego akurat nie wiedział. Pytanie zawisło w powietrzu.

– Bo po prostu zaczął pękać – krótko odpowiedziała, po chwili ciszy, Sally. – Przestali więc nad nim pracować.

Marynarz odetchnął. “Wreszcie przemówiła” – pomyślał i jakby nigdy nic zapytał:

– Ile toto może mieć wysokości?

– Ponad czterdzieści metrów – Sally wciąż odpowiadała krótko i niezbyt chętnie.

– No i po co toto budowano? – Nowicki nie ustępował, żartobliwie naśladując Patryka.

– Miało to związek z kultem słońca. Ale obelisków używano także jako wskazówek zegara słonecznego. Wykuwano te ogromne słupy w Asuanie i dostarczano do świątyń całego kraju.

– Co też ty wygadujesz, sikorko? Przecież takie cacko waży ze czterysta ton!

– Może i więcej – obojętnie odparła Sally.

– Ciociu, a ja to widziałem taki duży słup w Londynie!

– Pewnie, że widziałeś. Już w starożytności modne stało się wywożenie tych ogromnych obelisków. Czynili to Asyryjczycy, Rzymianie, no a całkiem niedawno Francuzi, Anglicy i Amerykanie. Właśnie w Londynie zainstalowano tę, jak ją nazywano, igłę Kleopatry w 1880 roku [145].

– Wujku! – z zapałem rzekł Patryk. – Jak dorosnę, to przywiozę ci taki prezent do Warszawy.

– Nie trzeba, mój mały – odpowiedział Nowicki. – Warszawa ma swoją Kolumnę Zygmunta.

Na wspomnienie Warszawy Sally posmutniała jeszcze bardziej. I nic odezwała się więcej.

Podczas popołudniowego posiłku Smuga zrelacjonował wizyty u mamura.

– Był dla nas bardzo miły. Wystawił stosowny dokument, nazywany tutaj firmanem, zobowiązujący władze do udzielenia nam wszelkiej możliwej pomocy. Potem odesłał nas do agi, dowódcy miejscowego wojska egipskiego. Ten chciał przydzielić nam oddział żołnierzy, ale podziękowaliśmy.

вернуться

[144] Mamur – tu: gubernator departamentu od Esne do Asuanu.

вернуться

[145] W Paryżu na Placu Zgody w 1836 r., a w Nowym Jorku w 1881 r.

46
{"b":"100826","o":1}