*
Dzień rozpoczęli od spaceru po targu i pobliskich sklepach. Tomek, ubrany w białe eleganckie ubranie z przewiewnego materiału i takiż kapelusz, prezentował się bez zarzutu. W jednej ręce trzymał białą parasolkę, w drugiej zaś modny “przyrząd” do opędzania much, podobny do lisiej kity.
– Stanowczo powinieneś kupić sobie monokl! – kpił, zlustrowawszy druha krytycznym okiem, Nowicki. – Stanowczo!
Łatwo dał się jednak namówić do współudziału w przedsięwzięciu, rezygnując na razie z własnych ścieżek. W znakomitych humorach, we czwórkę, wraz z Patrykiem, myszkowali na pobliskim suku. Wydawało im się, że suk w tak małym jak Luksor miasteczku będzie skromniejszy niż w Kairze. Nic biedniejszego. Taki sam gwar, smród i tłok, tyle że plac o wiele mniejszy. Najwięcej było oczywiście owoców: daktyli, pomidorów, oliwek, cytryn, pomarańczy, nie znanych korzeni i ziół. Ziarno przechowywano w skrzyniach, workach i węzełkach, owoce po prostu na piasku, zwłaszcza większe jak dynie czy melony. Sporo było także ohydnych stanowisk handlarzy mięsem, przeważnie baraniną, którą obsiadały dziesiątki much. Sprzedający od czasu do czasu odganiali je leniwie czymś w rodzaju chorągiewek.
Europejczykom kilkoro dzieci ofiarowało natychmiast swe usługi w charakterze przewodników i tragarzy. Patryk z namysłem wybrał dwóch chłopców i wyruszyli w obchód. Kupili sporo owoców, które tutaj były tańsze i wydawały się świeższe niż w hotelu. Przepychali się wśród straganów i kobiet o zakrytych twarzach. Ich wzrok skierowany był na towar, nigdy na kupca. Oto jakiś kupujący mężczyzna przycupnął na piętach i zawzięcie targował się z siedzącym na ziemi handlarzem daktyli. Tamten cmokał i sprzeciwiał się, ale obniżał cenę aż doszli do zgody. Sally również nie od razu mówiła “tak”, słysząc cenę, co nieraz obniżało tę cenę niemal dziesięciokrotnie! Wszystko trwało bardzo długo, aż wreszcie dotarli do straganów z kolorowymi materiałami i rozmaitymi pamiątkami, wśród których zdarzały się tu i ówdzie starożytności. Obejrzeli także sklepy, gdzie młody angielski arystokrata interesował się głównie przedmiotami związanymi z XVIII dynastią. Obaj mali przewodnicy okazali się przy tym bardzo pomocni, za co w końcu obdarowano ich obfitym bakszyszem.
Powtarzali te wycieczki co rano przez kilka dni. Kupili kilka drobiazgów, które Sally oceniła jako wartościowe. Wieczorami Tomasz i No wieki włóczyli się po najciemniejszych zakamarkach miasta, poznając je od najmniej znanej strony. Odbyli wiele rozmów i nawiązali wiele kontaktów, wciąż szukając czegoś z czasów bliskich Echnatonowi. Szybko też nauczyli handlarzy szacunku, gdyż dzięki wykształceniu Sally nie dawali się zbyć byle czym. Na ogół bowiem umawiali się w hotelu, dokąd przybywali “kupcy” i gdzie Sally oceniała wartość przedmiotu, Tomek zaś przeprowadzał transakcje. Starali się zakończyć je zawsze bakszyszem, by nie zniechęcać drobnych handlarzy. Któregoś wieczora jakiś mężczyzna nie do rozpoznania w swoim arabskim stroju, łamaną angielszczyzną stwierdził, że wie, gdzie można nabyć przedmioty z okresu dynastii Echnatona. Tomek natychmiast wręczył mu jednofuntowy banknot. Rozpoczął się targ. Nowicki rad byłby wprawdzie po swojemu przyspieszyć informacyjną transakcję, ale ufał nieomylnemu instynktowi przyjaciela. W końcu dowiedzieli się, że można się dowiedzieć więcej w położonej na przeciwnym brzegu Nilu wsi El-Kurna.
– U kogo w El-Kurna? – drążył Tomek.
Arab nie powiedział jednak nic więcej, nawet wobec obietnicy hojniejszego bakszyszu i wkrótce znikł w ciemnościach.
Pewnej nocy, przebrani za Arabów, usiedli w pełnym gości lokalu nad brzegiem Nilu. Grała muzyka, niemal wszyscy palili. Miejscowi nargile, Europejczycy najczęściej cygara lub fajki. Tomasz z Nowickim znaleźli miejsce w ciemnym kącie pomieszczenia. Obok popijał kawę samotny mężczyzna w białym stroju. Rozmawiali ściszonymi głosami po polsku.
– Niewiele nadal wiemy, niestety – mówił Tomasz.
– No, nie tak znowu mało – oponował Nowicki. – Ta ostatnia wiadomość może być bardzo cenna.
– Rzeczywiście, jeżeli jest prawdziwa.
– Sprawdzimy i to… Muszę jednak przyznać, brachu, że mam dość pustyni. Odkąd wieje ten przeklęty chamsin, czuję się jak podczas ciągłego sztormu – nieco głośniej powiedział Nowicki.
Siedzący obok mężczyzna drgnął i pochylił się w ich kierunku, jakby nadsłuchując. Nowicki tymczasem ciągnął dalej:
– Ten przeklęty piach chrzęści wszędzie, nawet w zębach. Czyż nigdy, do stu tysięcy zdechłych wielorybów, nie przestanie wiać? Mam dość.
– Dość!? Czyżby takiego potężnego mężczyznę, na dodatek Polaka, tak łatwo miał zmóc niewielki wicherek? – przerwał mu sąsiad najczystszą polszczyzną.
– Niech mnie kule biją! – wykrzyknął Nowicki. – Rodak!
– Cóż, bywa! Pozwolicie, panowie, Piotr Bieńkowski [110].
– Tomasz Wilmowski i Tadeusz Nowicki – przedstawili się, mile zaskoczeni.
– Czyżby panowie incognito chcieli wrócić do ojczyzny? A może to nowa inwazja islamu? – pytał żartobliwie nowy znajomy. – Czy też chcecie panowie podkreślić przez te stroje wdzięczność, jaką nasi rodacy żywią dla życzliwej nam Turcji? – dowcipkował dalej.
– Proszę, niech pan usiądzie z nami – zaprosił Tomasz. – Co za spotkanie!
Bieńkowski, profesor Akademii Umiejętności w Krakowie, brał udział w austriackiej wyprawie archeologicznej, prowadzącej swe badania w Górnym Egipcie, około dwudziestu kilometrów na północ od pierwszej katarakty Nilu, w miejscowości El-Kubanija. Właśnie zakończyła ona swe prace i Polak wybrał się, by raz jeszcze zwiedzieć fascynujące go zabytki. Żywo zainteresowani sobą nawzajem rozmawiali już prawie godzinę.
– Egipt to kopalnia dla historyków, zwłaszcza archeologów – mówił właśnie Bieńkowski. – Kopalnia bardzo głęboka. Na najniższych piętrach faraonowie, wyżej Egipt grecko-rzymski, zmieszany z chrześcijaństwem, tuż pod powierzchnią arabski. Historia tego kraju jest bogata.
– Bogata również w grabieżców – Tomek spróbował skierować rozmowę na ważny dla nich wątek.
– Hm… To prawda… Do dziś każdy chce coś uszczknąć dla siebie – zgodził się Bieńkowski. – Sprzyja to kupcom i… złodziejom.
– Czy ktoś z tym walczy?
– Nie znam dokładnie spraw czysto kryminalnych, ale słyszałem to i owo…
– Może nam pan opowiedzieć coś budującego? – ujmująco poprosił Tomek.
– Proszę bardzo. To jedna z bardziej znanych w naszych kręgach opowieści. Rzecz działa się dokładnie przed trzydziestu laty. Profesor Gaston Maspero [111], dyrektor Muzeum Egipskiego w Kairze dowiedział się, że jakiś Arab handluje cennymi dokumentami i zabytkami z Doliny Królów. Miejscowa policja okazała się bezradna. Maspero zlecił więc sprawę swemu asystentowi Emilowi Brugschowi. Ten udał się do Luksoru, gdzie rozpowiedział, że skupuje różne antyczne przedmioty.
Znoszono mu więc to i owo. Okazał się znawcą nie lada, więc nie dał się oszukiwać. Wreszcie trafił na ślad. Sprzedano mu posążek z grobowca, który od dawna stał pusty.
– No i chwycił byka za rogi – wtrącił Nowicki.
– Tak, uczepił się tego śladu i natychmiast oznajmił, że poszukuje innych, podobnych przedmiotów. Po paru godzinach zjawił się u niego wysoki, barczysty, brodaty Arab, proponując sprzedaż na większą skalę. Był to Abd el-Rasul ze wsi El-Kurna.
Nowicki i Tomek błyskawicznie wymienili spojrzenia. I ich ślad prowadził do tej wioski. Słuchali uważniej.
– Prywatny detektyw kazał aresztować Araba – kontynuował tymczasem Bieńkowski.
– I co, czy się przyznał? – spytał Nowicki.
– Gdzie tam… To był twardy człowiek. Milczał nawet, gdy ćwiczono mu stopy rózgami. Cała zaś wieś murem świadczyła o jego uczciwości.
– A to pech – westchnął Nowicki.
– Najdziwniejsze jednak miało dopiero nastąpić. Po kilku dniach Abd el-Rasul przybył na policję i przyznał się do wszystkiego.