Литмир - Электронная Библиотека

– Niewątpliwie – odrzekł Gordon. – I wówczas były niczyje. Ale podniósł je pan z ziemi, należącej do tych czarnych gentlemanów.

– Niech mnie kule biją, niczego sobie obyczaje – westchnął marynarz. – Wobec tego, jeśli ukradnę krowę sąsiada i będę ją pasł na moim polu, to ona będzie jego czy moja?

– Na każdym kroku spotykamy się w Afryce z takimi problemami – odpowiedział na to Gordon. – To byli ludzie z plemienia Dinka. Zamieszkują wschodnią stronę rzeki i na okolicznych równinach hodują bydło i otaczają je czymś w rodzaju kultu. Mężczyźni mają swoje ulubione krowy, chłopcy przeglądają się w kałużach, by znaleźć sposób na upodobnienie się do tych zwierząt. Cenę żony przelicza się także na sztuki bydła…

Nowicki nie mógł powstrzymać śmiechu i po swojemu skwitował rzecz dowcipem:

– Niejeden chętnie zamieniłby żonę na, przepraszam, poczciwą krowinę. Mniej gada, a ile daje mleka!

Gordon roześmiał się także i kontynuował:

– Narzeczona kosztuje czasem dziesięć i więcej krów. Kobiety są więc w cenie. Nie mogą jednak, jako nieczyste, zajmować się bydłem, przeto pracują na roli. A co do pańskiego żartu, to powiedziałbym, że tu lepiej ukraść komuś żonę niż krowę. Kobietę można bowiem kupić za bydło, a kradzież krowy może wywołać wojnę…

– Chroń mnie, Panie Boże, przed takimi konsekwencjami. Chyba już lepiej nie będę porywał w tym kraju ani kobiet, ani krów – odrzekł marynarz. – Wiem, że w Indiach istnieje kult krowy. O mało nie zostałem pobity, gdy chciałem kopniakiem potraktować bydlę, które rozłożyło się na środku drogi, ale tutaj…

– Wkrótce zbliżymy się do siedzib Szylluków po zachodniej stronie Nilu. Ci czczą krowę, wierząc, że urodziła wszystkich ludzi i zwierzęta. Nigdy nie zabijają krów, chyba tylko chore albo z okazji jakiegoś święta. Bydło stanowi dla tych ludzi warunek istnienia, nic więc dziwnego, że gdy zapanuje zaraza, w serce wkrada się rozpacz.

Na takich rozmowach upływał czas podróży. Mijali często wsie Dinków z kopulastymi, przypominającymi ule chałupkami. Zdumienie budzili wysocy, chudzi jak szczapy pasterze, stojący przeważnie nieruchomo, jak bociany, na jednej nodze, podparci dzidą, nieodłącznym elementem stroju. Godzinami potrafili czuwać tak nad stadem, wieczorami rozpalając ognisko z krowiego łajna, by odstraszyć drapieżniki i jeszcze bardziej dające się we znaki moskity.

Powoli zbliżali się do Faszody. Prawie całkowicie zniknęły palmy daktylowe, a coraz liczniej pojawiały się baobaby [161], rozciągające nad sawanną swe ogromne, rozłożyste parasole. Tuż przed Faszodą utknęli na mieliźnie. Noc była dość mglista, chociaż księżyc prześwitywał przez warstwę chmur. Nagle z otaczającego sitowia wyłoniły się ciężkie łodzie z ludźmi, wysmarowanymi kolorowymi farbami.

– To Dinka w barwach wojennych – krzyknął Gordon.

Chwycili za broń. Ostrzegawcza salwa nie powstrzymała napastników. Wielu pasażerów wcześniej udało się na spoczynek i teraz dopiero, obudzeni krzykami i strzałami, wybiegli na pokład. Łodzie podpłynęły tymczasem zupełnie blisko i wszyscy poczuli uderzenia dzid w burtę stateczku. Zaczęto pospiesznie przygotowywać obronę, gdy nagle, z przeciwnej strony usłyszeli nowe, bojowe okrzyki. Z przerażeniem ujrzeli nową flotyllę łodzi.

– Następna salwa, do nich! – ryknął Nowicki, biorąc na cel rosłego Murzyna w pierwszej łodzi.

– Stójcie! Nie strzelać! – zawołał Gordon. – To Szyllukowie, wrogowie tamtych. Trafiliśmy na wojnę plemion.

– Pewnie o krowy – roześmiał się już znowu uspokojony Nowicki. Rzeczywiście, Dinkowie ujrzawszy nieprzyjaciół, wyminęli statek i rozpoczęła się walka. Wkrótce będący w mniejszości Szyllukowie ratowali się ucieczką, a przeciwnicy pognali za nimi. Podróżni odetchnęli, ale do rana nie zmrużyli oka.

O wschodzie słońca, gdy zabierali się do ściągnięcia statku z mielizny, ujrzeli Dinków i Szylluków wracających w najlepszej komitywie.

– Pogodzili się! Teraz wspólnie napadną na nas – powiedział kapitan.

Flotylla łodzi ruszyła ku stateczkowi, ale tym razem ostrzegawcza salwa ostudziła bojowy zapał. Wraz ze światłem dnia bojowy duch nieco osłabł. Mogły rozpocząć się pertraktacje. Kapitan statku aiprosił na pokład obu wodzów. Pojawili się, dumni i godni, uzbrojeni w tarcze i dzidy.

– Co on ma na głowie? – No wieki szeptem spytał Gordon a, wskazując wodza SzyHuków. – Wygląda jakby okradł cesarza Napoleona.

– Albo ubrał kozacką czapkę – dodał stojący obok Smuga.

– To tylko fryzura – uśmiechnął się Gordon. – Pielęgnowana przez całe lata…

Kręcone włosy Murzyna przechodziły ku górze w przedziwną szopę, do złudzenia przypominającą monstrualny kapelusz czy hełm.

Do ugody doszło dość szybko. Obaj wodzowie dostali po woreczku szklanych paciorków, a w zamian ich ludzie pomogli ściągać statek z mielizny.

Jeszcze tego samego dnia minęli Faszodę, a następną noc spędzili w Malakal, osadzie konwojujących ich Szylluków. Rzeka skręcała tu na zachód, wchodząc w najtrudniejszy do żeglugi odcinek. Powietrze stawało się coraz wilgotniejsze, brzegi coraz bardziej zielone. Nil zakręcał znowu na południe tuż za wpływającą doń rzeką As-Saubat, która bierze swój początek w górach Abisynii i jeziorze Nau [162]. Po czym wchodził w As-Sudd [163], prawie czterystukilometrowy, bagnisty teren, raj dla zwierząt, ale nie dla ludzi. Zamieszkane tu były jedynie niektóre maleńkie wysepki.

– W nikomu nie znanych zakątkach jeszcze żyją ludożercy Niam-Niam, gardzący “ludźmi jak kije”, czyli tymi, którzy żywią się prosem i mlekiem. Dinkowie z kolei nazywają tamtych z pogardą “żarłokami” – opowiadał Gordon.

– Z tymi ludożercami nie można sobie poradzić? – spytał Nowicki.

– Niech pan spróbuje – roześmiał się Gordon. – Tereny te są niemal nie do przebycia. Bagna, cuchnące zgnilizną powietrze… Kto może to przeżyć…?

i Kilkanaście następnych dni trwała piekielnie męcząca droga. Przedzierali się zakrętami, bocznymi kanałami, przesmykami przez porośnięty zwałami roślin, traw i mchów Nil Górski. Wody rzeki rozlewały MV na szerokość dwudziestu pięciu kilometrów, ale główny nurt mierzył czasami zaledwie sześć metrów od brzegu do brzegu. Spotykali.lady zatopionych w bagnie zwierząt, uduszone ryby, hipopotamy, krokodyle. Gordon zwrócił uwagę na papirusy, wyrastające do sześciu metrów wysokości, tworzące małe, ciemnozielone kępy, wyglądające iak miniaturowe lasy.

Żegluga wymagała wielkiego mistrzostwa. Parowiec lawirował wśród lagun, mielizn, wysp i bagien, prowadzony pewną ręką przez pilota z plemienia Dongolla, który wsiadł na statek w małej przystani za Faszodą.

Po pomyślnej podróży, minąwszy Lado, Gondokoro i Dżubę, wysiedli w pierwszych dniach czerwca w Rejaf na wschodnim brzegu Nilu. Port, malowniczo położony u stóp ogromnej, granitowej skały, kończył żeglugę po Nilu. Stąd rozpoczynała się piesza wędrówka. Jej organizacją zajęli się wspólnie Smuga i zaprzyjaźniony Gordon. A nie były to łatwe przygotowania. Wyruszali w głąb Czarnej Afryki, gdzie czekały na nich niebezpieczeństwa trudne do przewidzenia.

вернуться

[161] Zastąpienie charakterystycznych dla klimatu suchego, pustynnego, palm daktylowych przez baobaby oznacza zmianę klimatu na wilgotniejszy. Jest to równocześnie naturalna granica między sahelem a sawanną.

вернуться

[162] Jezioro Nau (No) stanowi najbardziej na zachód wysuniętą część Nilu (podobnie jak III katarakta).

вернуться

[163] Nil stał się żeglowny w tej części od 1900 r. dzięki angielskim żołnierzom i misjonarzom.

53
{"b":"100826","o":1}