Joan Rochester pociągnęła łyk z butelki, która trzymała pod fotelem.
Była już na podjeździe. Mogła posiedzieć chwilę w samochodzie, zanim wejdzie do środka. Jednak nie. Żyła w oszołomieniu od tak dawna, że już nie pamiętała, kiedy ostatni raz była zupełnie trzeźwa. Nieważne. Można się do tego przyzwyczaić. Wtedy oszołomienie staje się czymś normalnym i dopiero otrzeźwienie wytrąciłoby cię z równowagi.
Siedząc w samochodzie, spoglądała na dom. Patrzyła nań tak, jakby widziała go po raz pierwszy. To tutaj żyje. Wydawało się to takie proste, ale w tym sęk. Tutaj spędzała życie. Dom niczym się nie różnił od innych. Był niepozorny. Mieszkała w nim. Sama pomagała go wybrać. A teraz, patrząc nań, zadawała sobie pytanie: dlaczego.
Joan zamknęła oczy i próbowała sobie wyobrazić coś innego. Jak się w to wpakowała? Zrozumiała, że to nie był jakiś gwałtowny poślizg. Takie zmiany nigdy nie mają dramatycznego przebiegu. Zachodzą drobnymi kroczkami, tak stopniowymi, że niezauważalnymi dla ludzkich oczu. Tak właśnie było z Joan Delnuto Rochester, najładniejszą dziewczyną w Bloomfield High.
Zakochujesz się w mężczyźnie, ponieważ jest wszystkim, czym nie był twój ojciec. Jest silny, twardy i to ci się podoba. Po prostu zwala cię z nóg. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, w jakim stopniu rezygnujesz z własnego życia, jak przestajesz być sobą i stajesz się zaledwie jego uzupełnieniem – czy też, jak ci się marzy – większą jednością, dwojgiem zakochanych, jak w romansie. Najpierw rezygnujesz z drobiazgów, potem z większych rzeczy, a w końcu z wszystkiego. Śmiejesz się coraz ciszej, aż wreszcie zupełnie przestajesz się śmiać. Twój uśmiech przygasa, aż staje się tylko imitacją radości, czymś nakładanym jak makijaż.
Kiedy wszystko zaczęło się psuć?
Nie potrafiła powiedzieć. Sięgała myślami wstecz, lecz nie mogła wskazać chwili, w której mogła inaczej pokierować biegiem wydarzeń. Podejrzewała, że taki rozwój wypadków był nieunikniony od chwili, kiedy się poznali. Nigdy nie umiała mu się przeciwstawić. Nie było bitwy, którą mogłaby mu wydać i zwyciężyć, żeby zmienić swoje życie.
Gdyby mogła cofnąć czas, czy odmówiłaby mu, kiedy pierwszy raz poprosił ją o randkę? Czy powiedziałaby „nie”? Czy związałaby się z innym chłopcem, takim jak ten sympatyczny Mikę Braun, który teraz mieszkał w Parsippany? Chyba nie. Ponieważ wtedy nie narodziłyby się jej dzieci. A one, oczywiście, zmieniały wszystko. Nie możesz pragnąć, żeby to wszystko nigdy się nie zdarzyło, ponieważ w ten sposób byś je zdradziła. Jak mogłabyś spojrzeć w lustro, gdybyś pragnęła, żeby twoje dzieci nigdy nie przyszły na świat?
Pociągnęła kolejny łyk.
Tak naprawdę Joan Rochester życzyła mężowi śmierci. Pragnęła, żeby umarł. Ponieważ to było dla niej jedyne wyjście. Zapomnijcie o tych bzdurach o maltretowanych żonach przeciwstawiających się swoim mężom. W jej przypadku byłoby to samobójstwo. Nie mogła go zostawić. Odnalazłby ją, pobił i trzymał pod kluczem. I nie wiadomo, co zrobiłby dzieciom. Drogo zapłaciłaby za próbę ucieczki.
Joan czasem fantazjowała, że pakuje się, zabiera dzieci i udaje się do jednego ze schronisk dla maltretowanych kobiet. I co wtedy? Marzyła, że mogłaby być świadkiem koronnym na procesie Doma – bo z pewnością sporo o nim wiedziała – ale wtedy nie pomógłby jej nawet program ochrony świadków. Na pewno by ich znalazł.
Był tego rodzaju człowiekiem.
Wysiadła z samochodu. Szła trochę niepewnie, ale przywykła do tego. Joan Rochester skierowała się do drzwi frontowych. Otworzyła je i weszła do środka. Odwróciła się, żeby zamknąć za sobą drzwi. Kiedy znów się odwróciła, Dominick stał przed nią.
Joan przycisnęła dłoń do piersi.
– Przestraszyłeś mnie.
Zrobił krok ku niej. Przez moment myślała, że chce ją objąć. Jednak nie. Lekko ugiął kolana. Zacisnął prawą pięść. Zamachnął się, wyprowadzając cios z biodra. Uderzył ją w okolice nerki.
Joan otworzyła usta w bezgłośnym krzyku. Ugięły się pod nią kolana. Osunęła się na podłogę. Dominick złapał ją za włosy. Poderwał i zamachnął się. Ponownie uderzył ją w plecy, tym razem mocniej.
Opadła bezwładnie jak worek z piaskiem.
– Powiesz mi, gdzie jest Katie – rzekł Dominick. Znów ją uderzył.
Myron siedział w samochodzie, rozmawiając przez telefon z Wheatem Mansonem – z którym dzielił pokój, gdy uczęszczał do Duke, i który teraz zajmował się rekrutacją jako prodziekan – gdy ponownie zauważył, że jest śledzony.
Wheat Manson był szybkim środkowym rozgrywającym, wychowanym w kiepskiej dzielnicy Atlanty. Spodobało mu się w Durham w Karolinie Północnej i nigdy nie wrócił w rodzinne strony. Dwaj starzy przyjaciele wymienili krótkie uprzejmości, po czym Myron przeszedł do rzeczy.
– Muszę zadać ci trochę dziwne pytanie – powiedział.
– Pytaj.
– Tylko się nie obraź.
– No to nie zadawaj mi obraźliwych pytań – rzekł Wheat.
– Czy Aimee Biel została przyjęta dzięki mnie? Wheat jęknął.
– O nie, nie zadałeś mi tego pytania.
– Muszę wiedzieć.
– O nie, nie zadałeś mi tego pytania.
– Posłuchaj, zapomnij o tym na moment. Chcę, żebyś przefaksował mi dwa arkusze ocen. Jeden Aimee Biel, drugi Rogera Changa.
– Czyj?
– To inny uczeń liceum w Livingston.
– Niech zgadnę. Roger się nie dostał.
– Miał lepsze oceny, lepsze wyniki testów…
– Myronie?
– Co?
– Nie będziemy się w to wgłębiać. Rozumiesz? To poufne informacje. Nie prześlę ci tych arkuszy ocen. Nie będę z tobą dyskutował o kandydatach. Przypomnę ci, że przyjęcie na uczelnię to nie kwestia ocen czy wyników testów. Bierze się pod uwagę również inne czynniki. Jako dwaj faceci, którzy dostali się bardziej dzięki umiejętności wrzucania piłki w metalową obręcz niż dzięki stopniom i wynikom testów, powinniśmy to rozumieć lepiej niż inni. A teraz, tylko lekko obrażony, powiem ci „do widzenia”.
– Zaczekaj chwilkę.
– Nie przefaksuję ci tych ocen.
– Nie musisz. Powiem ci coś o tym dwojgu kandydatów. Chcę tylko, żebyś sprawdził to w swoim komputerze i powiedział mi, czy mam rację.
– O czym, do diabła, mówisz?
– Zaufaj mi, Wheat. Nie proszę cię o informacje. Proszę tylko, żebyś mi coś potwierdził.
Wheat westchnął.
– W tej chwili jestem poza dziekanatem.
– Zatem zrób to, kiedy będziesz mógł.
– Co mam ci potwierdzić?
Myron powiedział mu. Gdy to robił, zauważył, że jakiś samochód jedzie za nim, od kiedy opuścił Riker Hill:
– Zrobisz to dla mnie?
– Jesteś jak wrzód na dupie, wiesz?
– Zawsze byłem.
– Taak, ale kiedyś miałeś niezłe wybicie i strzał z wyskoku. Co masz teraz?
– Surowy zwierzęcy magnetyzm i nieziemską charyzmę?
– Powiem krótko: wyłączam się.
Zrobił to. Myron wyjął słuchawkę z ucha. Tamten samochód wciąż jechał za nim w odległości około sześćdziesięciu metrów.
Czemu dzisiaj wciąż ktoś za nim jeździ? W dawnych czasach adoratorzy przysyłali kwiaty lub czekoladki. Myron marzył o krótkim spotkaniu, ale nie miał na to czasu. Samochód jechał za nim od Riker Hill. To oznaczało, że zapewne znowu śledzi go jakiś goryl Rochestera. Myron rozważył to. Jeśli Rochester posłał za nim swojego człowieka, to prawdopodobnie wiedział, że Myron spotkał się z jego żoną. Myron zastanawiał się, czy zadzwonić do Joan Rochester i zawiadomić ją o tym, ale zdecydował, że nie. Jak mówiła Joan, była z Rochesterem od dawna. Będzie wiedziała, jak sobie poradzić.
Jechał Northfield Avenue w kierunku centrum Nowego Jorku. Nie miał na to czasu, ale musiał jak najszybciej pozbyć się ogona. Na filmach wcisnąłby gaz do dechy albo gwałtownie zmienił kierunek jazdy. W prawdziwym życiu nie robi się takich rzeczy, szczególnie jeśli musisz szybko gdzieś dotrzeć i nie chcesz zwracać na siebie uwagi glin.
Jednak były inne sposoby.
Nauczyciel i sprzedawca ze sklepu muzycznego Drew Van Dyne mieszkał niedaleko, w West Orange. Zorra powinna już być na miejscu. Myron wyjął telefon komórkowy i zadzwonił. Zorra odebrała po pierwszym sygnale.
– Cześć, marzenie ty moje – powiedziała.
– Zakładam, że wokół domu Van Dyne’a nic się nie dzieje.
– Słusznie zakładasz, marzenie ty moje. Zorra tylko siedzi i siedzi. To takie nudne dla Zorry.
Zorra zawsze mówiła o sobie w trzeciej osobie. Miała niski głos, wyraźny cudzoziemski akcent i sporo flegmy w gardle. Wydobywające się z niego dźwięki nie były przyjemne.
– Jeździ za mną jakiś samochód – powiedział Myron.
– I Zorra może pomóc?
– Och tak – odparł Myron. – Zorra zdecydowanie może pomóc.
Wyjaśnił swój plan, który był zatrważająco prosty. Zorra roześmiała się i zaczęła kaszleć.
– Podoba się Zorrze? – zapytał Myron, mimowolnie ją naśladując, jak zwykle kiedy z nią rozmawiał.
– Podoba. Bardzo jej się podoba.
Ponieważ potrzebowała kilku minut na przygotowania, Myron przez chwilę jeździł po okolicy. Potem skręcił w prawo w Pleasant Valley Way. Przed sobą zobaczył Zorrę stojącą przy pizzerii. Miała na głowie tę swoją blond perukę z lat trzydziestych, paliła papierosa w lufce i wyglądała jak Veronica Lakę na ciężkim kacu, gdyby Veronica Lakę miała metr osiemdziesiąt wzrostu, popołudniową szczecinę Homera Simpsona i była brzydka jak noc.
Zorra mrugnęła do przejeżdżającego Myrona i nieznacznie podniosła nogę. Myron wiedział, co kryje się w obcasie buta. Kiedy spotkali się po raz pierwszy, o mało nie rozpłatała mu piersi ukrytym tam ostrzem. Win darował jej życie, co bardzo zdziwiło Myrona. Teraz byli kumplami. Esperanza porównywała to do nagłej przemiany sławnego „złego” zapaśnika w „dobrego”.
Myron włączył lewy kierunkowskaz i zjechał na bok, dwie przecznice za pizzerią i Zorrą. Opuścił szybę w oknie, żeby lepiej słyszeć. Zorra stała przy wolnym miejscu parkingowym, co wyglądało zupełnie naturalnie. Śledzący Myrona człowiek zatrzymał się tam i czekał. Oczywiście, mógł zaparkować w jakimś innym miejscu. Zorra była na to przygotowana.
Reszta, jak już zauważył, była zatrważająco prosta. Zorra podeszła od tyłu do samochodu. Już od piętnastu lata nosiła szpilki, ale wciąż poruszała się w nich jak nowo narodzone cielę na haju.