akcentuj to, co oczywiste. Coś, co wbija się w pamięć; nie ma czasu na subtelności. Kilka metrów za nią jakiś facet mówił coś do trzymanego w dłoni radiotelefonu, potem wymienił szybkie spojrzenie z dziwką, skinął głową i ruszył w stronę schodków. Bourne przystanął, zgarbił się i obrócił do ściany. Usłyszał za sobą kroki: pospieszne, zdecydowane, coraz szybsze. Minął go drugi Chińczyk, niewysoki mężczyzna w średnim wieku, w ciemnym garniturze człowieka interesu, krawacie i wypolerowanych na wysoki połysk butach. Nie był obywatelem Miasta za Murami: na jego twarzy przestrach mieszał się z niesmakiem. Ignorując dziwkę spojrzał na zegarek i pospieszył dalej. Wyglądał i zachowywał się jak dyrektor, któremu polecono spełnić przykry obowiązek. Skrupulatny i dyspozycyjny pracownik firmy, dbający przede wszystkim o bieżące notowania jej akcji, ponieważ liczby nigdy nie kłamią.
Jason badał nieregularny rozkład klatek schodowych; facet musiał wyjść z którejś z nich. Jego kroki rozległy się nagle w niewielkiej odległości, a sądząc po tempie, w jakim się poruszał, nie dalej niż dwadzieścia metrów od Bourne'a. W grę wchodziła trzecia klatka po lewej albo czwarta po prawej. W jednym z pomieszczeń przy którejś z tych klatek czekał na swego gościa taipan. Bourne musiał odkryć, przy której i na którym piętrze. Taipan powinien być zaskoczony, nawet wstrząśnięty. Musi zrozumieć, z kim ma do czynienia i ile go będzie kosztować to, co przedsięwziął.
Jason ruszył ponownie, udając teraz pijanego przechodnia. Przypomniał sobie starą mandaryńską melodię ludową.
– Mciii hua chengzhang liu yue – zanucił cicho i odbił się miękko od ściany w chwili, gdy dotarł do prostytutki. – Mam pieniądz – odezwał się niezbyt poprawnie po chińsku. – A ty, piękna kobieto – dodał miłym głosem – masz to, czego ja potrzebuję. Dokąd pójdziemy?
– Nigdzie, pijaczku. Zjeżdżaj stąd.
– Bong ngo! Cheng bong ngo! – zaskrzeczał beznogi żebrak wprawiając w ruch swój klekocący wózek. – Cheng bong ngo! – krzyczał pochylając się ku ścianie.
– Jau! – wrzasnęła kobieta. – Wynoś się stąd, Loo Mi, zanim dostaniesz takiego kopa, że twoje bezużyteczne ścierwo zleci z wózka. Mówiłam ci już, żebyś nie przeszkadzał w interesach!
– Robisz interesy z takim tanim pijaczkiem? Załatwię ci coś lepszego.
– To nie jest mój klient, kochanie. Zawraca mi tylko głowę. Czekam na kogoś innego.
– W takim razie odrąbię mu stopę! – wrzasnął groteskowy żebrak wyciągając spod wózka rzeźnicki tasak.
– Co robisz, u diabła? – ryknął po angielsku Bourne, uderzając go stopą w pierś, tak że beznogi kadłub razem z wózkiem potoczył się aż do przeciwległej ściany.
– Są jeszcze jakieś prawa – zaskrzeczał poszkodowany. – Zaatakowałeś kalekę! Obrabowałeś kalekę!
– Zaskarż mnie – odparł Jason i odwrócił się do kobiety. Żebrak odjechał w głąb zaułka klekocząc swoim wózkiem.
– Mówisz… po angielsku. – Dziwka wlepiała w niego oczy.
– Podobnie jak ty – odrzekł Bourne.
– Mówisz także po chińsku, ale nie jesteś Chińczykiem.
– Może w duchu. Szukałem cię.
– To ty jesteś tym człowiekiem?
– Ja.
– Zabiorę cię do taipana.
– Nie. Powiedz mi tylko, która to klatka schodowa i które piętro.
– Nie takie dostałam instrukcje.
– Są już nowe instrukcje. Wydał je taipan. Czyżbyś je kwestionowała?
– Musi je dostarczyć jego zarządca.
– Mały Zhongguo ren w ciemnym garniturze?
– On nam mówi, co mamy robić. I płaci nam w imieniu taipana.
– Komu jeszcze płaci?
– Sam go zapytaj.
– Taipan chce to wiedzieć. – Bourne sięgnął do kieszeni i wyciągnął plik złożonych banknotów. – Kazał mi cię dodatkowo wynagrodzić, jeśli mi pomożesz. Podejrzewa, że jego zarządca go oszukuje.
Kobieta cofnęła się do ściany, patrząc na przemian na pieniądze i na twarz Bourne'a.
– Jeśli kłamiesz…
– Dlaczego miałbym kłamać? Taipan chce mnie widzieć, wiesz o tym. Miałaś mnie do niego zaprowadzić. To on kazał mi się tak ubrać, tak zachowywać, znaleźć ciebie i obserwować pilnie jego ludzi. Skąd bym wiedział, że tu czekasz, jeśli nie od niego?
– Od kogoś z bazaru. Miałeś się tam z kimś spotkać.
– Nie byłem tam. Przyszedłem prosto tutaj. – Jason wyjął z pliku kilka banknotów. – Oboje pracujemy dla taipana. Masz. On chce, żebyś to wzięła i poszła stąd, ale nie pokazuj się na ulicy. – Wyciągnął pieniądze.
– Taipan jest bardzo hojny – odparła dziwka sięgając po banknoty.
– Która to klatka schodowa? – zapytał Bourne cofając rękę z pieniędzmi. – Które piętro? Taipan wcześniej tego nie wiedział.
– Tam – odrzekła kobieta wskazując odległą ścianę. – Trzecia klatka, drugie piętro. Teraz pieniądze.
– Komu jeszcze zapłacił zarządca? Szybko.
– Na targowisku jest jeszcze ta dziwka z wężem, stary złodziej, co sprzedaje fałszywe złote łańcuszki z północy, facet przy garach, ten co pichci brudną rybę i mięso.
– To wszyscy?
– Umówiliśmy się. To wszyscy.
– Taipan miał rację, oszukano go. Odwdzięczy ci się. – Bourne rozwinął kolejny banknot. – Ale i ja chcę być uczciwy. Ilu jeszcze ludzi pracuje dla zarządcy oprócz tego faceta z radiotelefonem?
– Jest ich trzech, każdy ma radio – powiedziała dziwka nie odrywając oczu od pieniędzy i wyciągając po nie rękę.
– Masz, weź to i zjeżdżaj. Tędy. Nie wychodź na ulicę. Kobieta złapała banknoty i stukając obcasami pobiegła w głąb zaułka. Jej postać rozpłynęła się w półmroku. Bourne patrzył za nią, dopóki nie zniknęła, a potem odwrócił się i szybko ruszył w stronę wyjścia, ku schodkom. Przybrawszy znowu zgarbioną sylwetkę wyszedł na ulicę. Trzech goryli i zarządca. Wiedział, co ma robić, i musiał się z tym szybko uwinąć. Była 9.36. Żona za taipana.
Dostrzegł pierwszego członka ochrony, który wypytywał podniesionym tonem sprzedawcę ryb, dźgając go przy tym palcem w pierś. Zgiełk był tak wielki, że Jason nie słyszał ani słowa. Przekupień wytrwale potrząsał głową. Bourne wybrał potężnego, stojącego nie opodal, nie spodziewającego się niczego mężczyznę, po czym ruszył do przodu popychając go na członka obstawy, a kiedy ten uskoczył, podstawił mu nogę. W krótkiej bijatyce, jaka się wywiązała, Jason odciągnął oszołomionego ochroniarza na bok i wbił mu pięść w gardło. Tamten runął na ziemię. Bourne obrócił go i trzasnął prawą dłonią w kark, tuż nad kręgiem szyjnym. Powlókł nieprzytomnego mężczyznę po chodniku, przepraszając po chińsku tłoczących się ludzi za swego pijanego przyjaciela. Zostawił go przy opuszczonym straganie rozbijając przedtem na kawałki jego radio.
Drugi człowiek taipana nie wymagał aż tak skomplikowanych podchodów. Stał na uboczu i krzyczał głośno do mikrofonu. Bourne zbliżył się do niego w postawie pełnej uniżenia, wyciągając rękę w żebraczym geście. Na pozór nie stanowił żadnego zagrożenia. Goryl machnął nań, żeby się wynosił; był to ostatni ruch, jaki zapamiętał. Bourne złapał go za nadgarstek, wykręcił i złamał mu rękę. Po czternastu sekundach drugi człowiek taipana legł w cieniu sterty śmieci, w którą ciśnięte zostało jego radio.
Trzeci członek ochrony konferował właśnie z „dziwką z wężem”. Ku zadowoleniu Bourne'a ona także, podobnie jak sprzedawca ryb, potrząsała głową; kiedy w grę wchodziły łapówki, w Mieście za Murami obowiązywała szczególnego rodzaju lojalność. Mężczyzna wyciągnął radio, ale nie zdążył już z niego skorzystać. Jason podbiegł do niego, złapał wiekową, bezzębną kobrę i cisnął jej płaski łeb prosto w twarz ochroniarza. Ten wytrzeszczył szeroko oczy i wrzasnął. Takiej właśnie reakcji oczekiwał Bourne. W szyi umiejscowiony jest misterny i łatwy do zablokowania splot cienkich jak szpagat włókien, łączących wszystkie narządy z centralnym układem nerwowym. Bourne szybko go zlokalizował i po raz któryś z rzędu powlókł swą nieprzytomną ofiarę przez tłum gęsto się przy tym tłumacząc. Zostawił ją w mroku, na betonowej płycie. Podniósł do ucha radio; w tym momencie nikt nie nadawał. Była 9.40. Pozostał mu tylko zarządca.
Nieduży Chińczyk w drogim garniturze i lśniących butach ciągle zadzierał nosa biegając od jednego posterunku do drugiego i szukając swoich ludzi, wystrzegając się przy tym najmniejszego fizycznego kontaktu z hordami oblegającymi stragany i stoły. Przy tak niskim wzroście niełatwo było mu cokolwiek dostrzec. Bourne zaobserwował, w którym kierunku zmierza Chińczyk, wyprzedził go, a potem nagle się odwrócił i zadał mu potężny cios pięścią w brzuch. Kiedy Chińczyk zwijał się wpół, Jason złapał go lewą ręką w pasie. Doprowadził słaniającego się na nogach do krawężnika, przy którym siedziało dwóch oprychów kiwając się i podając sobie z rąk do rąk butelkę. Bourne zdzielił zarządcę przez kark ciosem Wushu i posadził między jego nowymi kumplami. Pijacy, chociaż odurzeni, z pewnością zadbają o to, by ich nowy towarzysz pozostał nieprzytomny przez odpowiednio długi czas. Mieli bowiem do przetrząśnięcia liczne kieszenie, musieli też uwolnić go z ubrania i butów. Wszystko można sprzedać, a znaleziona gotówka będzie dodatkową premią za ich starania. 9.43.
Bourne już się nie garbił, kameleon gdzieś się ulotnił. Przedarł się przez zalewający ulicę tłum i zbiegł po schodkach do zaułka. Dokonał tego! Pokonał gwardię pretorianów. Żona za taipana! Dotarł do klatki schodowej – trzeciej po prawej stronie – i wyciągnął znakomitą broń, którą nabył od handlarza w Mongkoku. Tak cicho, jak tylko potrafił, sprawdzając stopień po stopniu, wspiął się na drugie piętro. Stanąwszy pod drzwiami zmobilizował się, odpowiednio ustawił, po czym uniósł lewą nogę i roztrzaskał kopnięciem cienkie drewno.
Drzwi otworzyły się na oścież. Bourne wskoczył do środka i przykucnął, trzymając broń w wyciągniętej ręce.
Miał przed sobą trzech mężczyzn ustawionych w półkolu. Każdy z nich trzymał wycelowany w jego głowę pistolet. Za nimi siedział na krześle olbrzymi Chińczyk, odziany w biały, jedwabny garnitur. Grubas skinął na swoich strażników.
A więc przegrał. Bourne pomylił się w obliczeniach i Dawid Webb umrze. O wiele bardziej bolała go jednak świadomość, że wkrótce po nim zginie Marie. Niech strzelają, pomyślał Dawid. Niech pociągną za spust, niech wyświadczą mu tę łaskę i przyniosą wyzwolenie. Zniszczył tę jedną jedyną rzecz, która liczyła się w jego życiu.