Po wprowadzeniu się do hotelu Peninsula miał czas, żeby coś zjeść i zrobić zakupy w kilku sklepach jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Zanim nastaną ciemności, znajdzie się w Mieście za Murami – przed dziewiątą trzydzieści. Jason Bourne wydawał rozkazy, a Dawid Webb posłusznie je wykonywał.
Miasto za Murami w Koulunie nie jest otoczone żadnym widzialnym murem, ale nazwa jest tak jednoznaczna, jakby rzeczywiście wznosiła się wokół niego wysoka ściana z hartowanej stali. Jej obecność wyczuwa się już na zatłoczonym, usytuowanym na ulicy targowisku, naprzeciwko którego wznoszą się ciemne, zaniedbane rudery – właściwie szereg bud postawionych na chybił trafił jedna na drugiej – tak że można odnieść wrażenie, iż cała ta nieszczęsna piętrowa konstrukcja załamie się pod własnym ciężarem i pozostanie po niej jedynie kupa gruzu. Tylko przez moment, kiedy schodzi się po kilku schodkach do środka, nieforemna bryła może wydać się całkiem solidna. Poniżej poziomu ulicy, pod kruszącymi się ścianami biegną kręte, wybrukowane kocimi łbami przejścia, w większości po prostu tunele. W wypełnionych nieczystościami korytarzach kalecy żebracy współzawodniczą z na wpół rozebranymi prostytutkami i sprzedawcami narkotyków – wszyscy skąpani w niesamowitym świetle gołych żarówek, sterczących z nie osłoniętych, biegnących wzdłuż kamiennych ścian przewodów. Wszędzie czuć zgniłą wilgoć; to miejsce znajduje się w stanie rozkładu, ale rozkładu spetryfikowanego, utrwalonego dzięki patynie czasu.
Cuchnącymi korytarzami można dotrzeć do pobudowanych to tu, to tam, bez żadnego zamysłu wąskich, słabo oświetlonych schodów i wspiąć się do poustawianych piętrowo bud, wznoszących się na ogół na wysokość trzech kondygnacji, z których tylko dwie znajdują się nad poziomem ulicy. W małych, zrujnowanych pomieszczeniach sprzedaje się najprzeróżniejsze rodzaje seksu i narkotyków. Policji tu nie uświadczysz – za cichym przyzwoleniem wszystkich zainteresowanych stron – bo niezbyt wielu przedstawicielom władz kolonii zależy na tym, by penetrować wnętrzności Miasta za Murami.
Na zewnątrz, na zaśmieconej, przeznaczonej tylko dla ruchu pieszego ulicy, na poplamionych stołach wciśniętych pomiędzy kapiące od brudu stragany, gdzie nad ogromnymi garami unoszą się obłoki pary, piętrzą się stosy kradzionych albo odrzuconych przez kontrolę techniczną towarów. Do wrzącego oleju bez przerwy wrzuca się kawałki mięsa i ryb niewiadomego pochodzenia, po czym wygarnia się je chochlą i wykłada na gazety, żeby natychmiast sprzedać. Tłumy ludzi przesuwają się od jednego kramu do drugiego w słabym świetle ulicznych latarni. Targują się cienkimi głosami, wrzeszczą na siebie, odchodzą i wracają, kupują i sprzedają. Są tam jeszcze ludzie z krawężnika, ubłoceni mężczyźni i kobiety, którzy nie mają własnych kramów ani stolików, i których towar rozłożony jest na chodniku. Siedzą przykucnięci za tanimi świecidełkami i biżuterią, które w większości udało im się ukraść w porcie, i za uplecionymi ze sznurka klatkami, w których pełzają żuki i trzepocą skrzydłami niewielkie ptaszki.
Blisko wejścia na ten dziwaczny, cuchnący bazar siedziała na niskim drewnianym stołku samotna, muskularna kobieta, obdzierając węże ze skóry i wyjmując z nich wnętrzności. Rozchyliła grube uda, a ciemne oczy utkwiła w patroszonym właśnie gadzie. Po obu jej stronach leżały poskręcane jutowe worki, a w nich wiły się w konwulsjach rozwścieczone niewolą i atakujące się nawzajem nieszczęsne stworzenia. Potężną bosą stopą kobieta przyciskała do ziemi czarną jak smoła, wyprostowaną nieruchomo królewską kobrę. Jej małe, osadzone w płaskiej głowie oczka hipnotyzował widok wciąż przesuwającego się tłumu. Nędzne targowisko stanowiło skuteczną zaporę przed rozciągającym się z tyłu, pozbawionym murów Miastem za Murami.
Po drugiej stronie długiego bazaru wyszedł zza rogu jakiś obdartus i posuwał się zatłoczoną ulicą. Ubrany był w tani, nie dopasowany brązowy garnitur, składający się z wypchanych spodni i zbyt obszernej, a jednocześnie zbyt ciasnej w ramionach marynarki. Jego twarz kryła się w cieniu czarnego, niewątpliwie orientalnego miękkiego kapelusza z szerokim rondem. Ramiona miał pochylone, a chód powolny, jak przystało na uważnego klienta, który zatrzymuje się przed wieloma straganami i skrupulatnie bada towar. Tylko raz sięgnął z wahaniem do kieszeni, by dokonać jakiegoś zakupu. Jego przygarbiona sylwetka świadczyła, że wiele lat przepracował zgięty wpół na polu albo na nabrzeżu i że nigdy nie jadł tyle, ile potrzebowało jego ciało, z którego ciężki mozół wyssał prawie wszystkie soki. Tkwił w nim także jakiś smutek, poczucie daremności zrodzone z tego, że osiągnął zbyt mało, zbyt późno i zbyt wielkim kosztem. Tkwiło w nim pogodzenie się z losem i odrzucona duma, bo nie było z czego być dumnym; cena przetrwania okazała się zbyt wysoka. Ów człowiek, ów pochylony mężczyzna, który z ociąganiem kupił zawinięty w gazetę kawałek smażonej ryby niewiadomego pochodzenia przypominał wielu innych mężczyzn przemierzających targowisko – ktoś mógłby rzec, że niczym się od nich nie różnił. Zbliżył się do muskularnej kobiety, która wyjmowała wnętrzności z wciąż wijącego się gada.
– Gdzie jest wielki wąż? – zapytał Jason Bourne po chińsku. Wzrok utkwił w zastygłej bez ruchu kobrze. Po lewej ręce spływał mu tłuszcz z gazety.
– Wcześnie przyszedłeś – odparła kobieta nie zmieniając wyrazu twarzy. – Jest ciemno, ale przyszedłeś wcześnie.
– Miałem stawić się jak najszybciej. Czy podajesz w wątpliwość rozkazy taipana?
– Jest diablo, diablo tani jak na taipana – rzuciła w gardłowym kantońskim dialekcie. – Zresztą, co mnie to obchodzi. Zejdź tymi schodkami za mną i skręć w pierwszą alejkę w lewo. Piętnaście, dwadzieścia metrów dalej będzie stała kurwa. Czeka na białego człowieka, którego ma zaprowadzić do taipana. Czy jesteś białym człowiekiem? Nie potrafię rozpoznać w tym świetle, ale mówisz dobrze po chińsku. Nie wyglądasz na białego człowieka, biali się tak nie ubierają.
– Gdybyś była na moim miejscu i kazano by ci tutaj przyjść, czy prosiłabyś bogów, by wyglądać jak biały człowiek i być ubranym jak biały człowiek?
– Do stu tysięcy czartów! Wolałabym wyglądać jak ktoś z Oing-zang Gaoyuan – odparła kobieta, śmiejąc się szeroko i ukazując nieliczne zęby. – Szczególnie jeśli miałabym przy sobie pieniądze. Czy masz przy sobie pieniądze… nasz Zhongguo rerp.
– Pochlebiasz mi, ale nie, nie mam.
– Kłamiesz. Gdy idzie o pieniądze, biali ludzie zawsze oszukują, używając przy tym słodkich słówek.
– No więc dobrze, kłamię. Ufam, że twój wąż nie rzuci się na mnie za karę.
– Głupcze. On jest stary, nie ma zębów, nie ma trucizny. Ale jest boskim wyobrażeniem męskiego organu. Przynosi mi pieniądze. Czy ty także dasz mi pieniądze?
– Tak, za usługę.
– Aiya! Masz ochotę na to stare ciało? W spodniach nosisz chyba niezły topór! Przerżnij jakąś kurwę, nie mnie!
– Nie topór, tylko kilka słów – odparł Bourne sięgając prawą ręką do kieszeni spodni. Wyjął studolarowy banknot i umieścił go we wnętrzu dłoni tuż przed twarzą handlarki, tak żeby nie dostrzegli go otaczający ich poszukiwacze taniego zysku.
– Aiya… aiya! – szepnęła kobieta, kiedy cofnął banknot sprzed jej zaciskających się palców; na ziemię między jej grubymi udami zsunął się martwy wąż.
– Płacę za usługę – powtórzył Bourne. – Skoro uznałaś mnie za jednego ze swoich, spodziewam się, że inni pomyślą tak samo. Jeśli ktoś będzie cię wypytywał, masz powiedzieć, że biały człowiek w ogóle się nie pojawił, nic więcej. Czy to uczciwe?
– Uczciwe! Daj pieniądze!
– A usługa?
– Kupiłeś węża! Węża! Nic nie wiem o żadnym białym człowieku. W ogóle się nie pojawił! Proszę. Masz tu swojego węża. Kochaj się! – Kobieta chwyciła banknot, po czym nabrała pełną garść wnętrzności i wrzuciła je do plastikowej torby, ozdobionej podpisem dyktatora mody, Christiana Diora.
Wciąż pochylony Bourne ukłonił się szybko dwa razy i zmieszał z tłumem. Bebechy węża wyrzucił przy krawężniku, daleko od ulicznej latarni, żeby nikt nie zauważył. Schodząc powoli po schodkach w wypełnione oparami wnętrzności Miasta za Murami, udał kilka razy, że podnosi do ust ociekający tłuszczem, cuchnący kawałek ryby. Upuścił go w końcu na ziemię spoglądając na zegarek. Była 9.15; na miejsce powinni przybywać ludzie taipana.
Musiał wiedzieć, jak daleko sięgają podjęte przez bankiera środki ostrożności. Chciał, żeby kłamstwo, które wcisnął snajperowi w opuszczonym biurze nad portową estakadą, stało się prawdą. Chciał obserwować, zamiast być obserwowany. Powinien zapamiętać każdą twarz i miejsce każdego z nich w strukturze dowodzenia, wiedzieć, jakimi posługują się środkami łączności, a przede wszystkim odkryć słabe punkty w ochronie taipana. Dawid rozumiał, że sprawę przejmuje teraz w swoje ręce Jason Bourne; w tym, co robił, był wyraźny sens. List od bankiera zaczynał się od słów: Żona za żonę… Trzeba było tam zmienić tylko jedno słowo: Żona za taipana.
Bourne skręcił w zaułek po lewej stronie i przeszedł kilkadziesiąt metrów umyślnie nie zwracając uwagi na to, co widział; nie inaczej zachowałby się stały mieszkaniec Miasta za Murami. Na ciemnej klatce schodowej jakaś kobieta odbywała na klęczkach stosunek z mężczyzną, który trzymał nad jej twarzą pieniądze; chłopak i dziewczyna, najwyraźniej narkomani na głodzie, błagali o coś mężczyznę w drogiej, skórzanej kurtce; przy ścianie sikał mały, palący marihuanę chłopiec; beznogi żebrak sunął z klekotem na swoim wózku, mrucząc bez przerwy bong ngo, bong ngo, prosząc o jałmużnę; na kolejnej pogrążonej w półmroku klatce schodowej elegancko ubrany alfons straszył jedną ze swych dziwek, że uszkodzi jej fizjonomię, jeśli ta nie zacznie przynosić więcej pieniędzy. Dawid Webb zastanawiał się, czy nie znalazł się przypadkiem w Disneylandzie. Jason Bourne badał bacznym okiem zaułek niczym zwiadowca, który znalazł się na tyłach wroga, w strefie walki. 9.24. Żołnierze zajmują swoje posterunki. Bourne-Webb zawrócił i ruszył w drogę powrotną.
Na wyznaczone miejsce szła wynajęta przez bankiera dziwka. Nie dopięta czerwona bluzka ledwo skrywała jej małe piersi, a tradycyjne rozcięcie czarnej, spódnicy sięgało pachwiny. Wyglądała jak karykatura samej siebie. „Biały człowiek” musiał ją rozpoznać. Punkt pierwszy: