Литмир - Электронная Библиотека

O dwudziestej dziesięć przed domem zatrzymała się biała furgonetka, z której wysiedli trzej Latynosi w szarych koszulach i spodniach roboczych. Na boku furgonetki widniał napis reklamujący działalność porządkowo-ogrodniczą wraz z numerem telefonu, pod który agent specjalny Warren natychmiast kazał zadzwonić swojemu człowiekowi. Sprawdzali przedsiębiorstwo, szczególnie że prace o tej porze nie wydawały się sensowne.

Wezwanie potwierdzono, a firma usługowa zapewniła telefonującego agenta, że chodzi o cotygodniową usługę, niestety, przyjazd opóźnił się z powodu problemów z furgonetką oraz komplikacji w domu poprzedniego klienta. Później Syd wyjaśniła Darwinowi, że Warren przez chwilę walczył z pokusą polecenia firmie usługowej odwołania pracowników, ale trzech robotników zabrało się już za koszenie trawy, przycinanie krzewów i wycinanie małych, uschniętych drzewek. W końcu Warren stwierdził, że może praca tamtych wpłynie na ich akcję pozytywnie, odciągając od nich uwagę. Było już prawie ciemno.

Jeden z robotników podszedł do drzwi frontowych, a agenci ukryci w domu odległym o czterysta metrów od kryjówki Rosjan zrobili wyraźną fotografię Pavla Zukera rozmawiającego obcesowo z przytakującym mu i kiwającym głową mężczyzną. Wreszcie Zuker zamknął drzwi, a w chwilę później otworzyły się drzwi do garażu. W przyćmionym świetle ludzie z FBI dostrzegli sterty liści obok dwóch mercedesów.

Robotnicy pracowali szybko, wręcz ścigając się z zapadającym zmrokiem: w pośpiechu skosili trawniki, niemal ocierając się o leżących w wysokiej trawie płasko na brzuchach snajperów Federalnego Biura Śledczego. W pewnym momencie jeden z robotników zatrzymał kosiarkę, podniósł z ziemi przedmiot, który wyglądał jak metalowa podkowa, i wyrzucił go w wysoką trawę za podwórzem, prawie trafiając w głowę jednego ze strzelców wyborowych.

Zapadł już prawie całkowity mrok, gdy skończyło się koszenie i przycinanie. Agenci przyglądali się nerwowo, jak robotnicy znikają w garażu, a następnie wychodzą z niego z wielkimi worami wypełnionymi najprawdopodobniej suchym listowiem.

– Policzcie – rzucił krótko Warren przez radio.

– Wory z liśćmi? – spytał jakiś nieszczególnie rozgarnięty agent specjalny.

– Nie, durniu, robotników. Upewnijcie się, że wszyscy trzej wsiedli z powrotem do furgonetki.

– Zgadza się – potwierdzili obserwatorzy i snajperzy.

Okazało się, że trzech robotników weszło do garażu i trzech z niego wyszło. Wrzucili worki z liśćmi na tyły furgonetki, potem załadowali tam też inne śmieci. Światło na ganku i małe światełka wzdłuż podjazdu zapaliły się automatycznie. Tuż po odjeździe furgonetki włączyły się też światła w domu.

– Zdejmujemy ich? – spytał przez radio jeden z agentów blisko domu.

– Nie – odparł Warren. – Ich szef powiedział, że pracują po godzinach i stąd rozjeżdżają się do domów. Zostawcie ich, niech jadą.

Wszyscy nocą używali noktowizorów: snajperzy w trawie, obserwatorzy w domach i funkcjonariusze lecący na dużej wysokości helikopterami. Najchętniej rozpoczęliby akcję około trzeciej trzydzieści rano, gdy Rosjanie będą pogrążeni w najgłębszym śnie, a ich potencjalni strażnicy najbardziej znużeni. Niestety akcja musiała być zsynchronizowana z innymi aresztowaniami, atak nie mógł się zatem zacząć wcześniej niż o piątej rano. Warren, Syd i pozostali uznali, że warto poczekać do świtu, dzięki temu bowiem Dallas Trace i jego wspólnicy, którzy mieli zostać zatrzymani następnego ranka, nie usłyszą w porannych wiadomościach o obławie na Rosjan.

***

We wtorkowy wieczór Dar znów strzelał przez kilka godzin z karabinu Barrett Light.50. Przeżycie okazało się doprawdy fascynujące. Karabin posiadał dwójnóg – na szczęście, gdyż ważył trzynaście kilogramów bez celownika i mierzył ponad półtora metra. Był zatem spory. Kiedy Minor zamontował celownik teleskopowy M3a Ultra i usiłował podnieść broń wraz z kilkoma pudełkami nabojów, natychmiast poczuł ból w krzyżu.

W środę Darwin pracował w mieszkaniu, późnym popołudniem porozmawiał krótko z Syd, potem wyjął spod łóżka remingtona 870, załadował go, napełnił kieszeń dodatkowymi nabojami i wraz z torbą z rzeczami zaniósł do land cruisera. Zanim doszedł do samochodu, rozejrzał się uważnie po garażowym parkingu. Byłoby doprawdy żenujące przejść te wszystkie przygotowania, a następnie zginąć na własnym parkingu od kulki kaliber.22 wystrzelonej przez jakiegoś rozwścieczonego Rosjanina. Na szczęście nikogo tam nie dostrzegł.

Jechał, utykając co jakiś czas w normalnych, środowych korkach. Chciał dotrzeć do domku jeszcze przed zmrokiem i udało mu się. Zatrzymał się na długim żwirowym podjeździe i uruchomił wszystkie kamery po kolei. Nie widział niczego podejrzanego ani na drodze przed sobą, ani w punktach snajperskich wysoko nad domkiem. Nikt także się nie kręcił w polu poniżej domu ani po samym domu. Przejechał resztę drogi, wniósł torby i nieco artykułów spożywczych, po czym zabrał się za obiad. Zastanowił się, czy nie zadzwonić do Syd, wiedział jednak, że przez cały wieczór będzie zajęta w taktycznym centrum dowodzenia.

„Co tam, do diabła” – pomyślał. „Dowiem się o wszystkim jutro z radia i przeczytam w gazecie wieczornej”. Popijał kawę. „Mam nadzieję” – dorzucił w myślach.

Gdzieś około północy sprawdził dwukrotnie zamki drzwi domku i wyłączył światło. Ogień nadal płonął w kominku, wypełniając ciepły pokój migoczącym światłem. Poza tym Darwin zostawił lampę w kuchni i drugą obok łóżka.

Zamiast się położyć, wziął sztucer i odbiornik z monitorem, odsunął część dywanu, otworzył drzwi zapadowe i zszedł do piwnicy. Światła zapaliły się automatycznie. Zostawił sztucer oparty o zewnętrzną ścianę, przekręcił klucz w stalowych drzwiach i przeciął magazyn, aż doszedł do kraty wentylatora. Otworzył i zdjął ciężką kłódkę, zajrzał do zakurzonego kanału wentylacyjnego, świecąc sobie latarką, po czym wszedł do niego i przeczołgał się na łokciach i kolanach całe sześćdziesiąt siedem metrów – zasapał się o wiele bardziej, niżby tego chciał – aż dotarł do drugiej kraty. Otworzył ją i prześliznął się do starej kopalni złota. Tam znalazł zawinięty w plastik karabin M40 i ciężki plecak, które pozostawił tam poprzedniego dnia.

Wyciągnął z plecaka kamizelkę kuloodporną nałożył ją podniósł ciężki plecak, a karabin zawiesił sobie wygodnie na prawym ramieniu. W starym szybie kopalni kapała woda. Kałuże były wszędzie, często głębokie nawet na piętnaście centymetrów. Szedł, rozchlapując je. Drogę oświetlał sobie latarką. Nosił nieprzemakalne buty turystyczne, zielone spodnie, a na grubej kamizelce kuloodpornej luźną bluzę w odcieniu maskującym. Do płóciennego paska przypiął sobie pochewkę z nożem marki Ka-Bar z czarnej stali. Telefon komórkowy włożył do kieszeni koszuli, lecz go wyłączył.

Kiedy dotarł do wejścia do kopalni, zgasił i schował latarkę, wyjmując za to okulary noktowizyjne L.L. Bean. Na niebie nie było księżyca, a wąwóz wypełniały osobliwe cienie. Minor postał chwilę, przyzwyczajając oczy do mroku, a okulary pozostawił na czole. Następnie ruszył przed siebie wąwozem i wspiął się wąską ścieżką po wschodniej ścianie, aż do wcześniej wybranego miejsca.

Noc była piękna, niemal bezchmurna i nieco chłodniejsza niż zazwyczaj latem, przez to jednak doskonała na wędrówki.

***

Zespół szturmowy FBI wyważył frontowe drzwi domu na ranczu w Santa Anita punktualnie o piątej rano. Czekający na zewnątrz agenci wstrzelili przez wszystkie okna pociski dymne z gazem łzawiącym, a ci przy drzwiach wrzucili granaty oślepiające do salonu, następnie zaś wpadli tam, celując przed siebie z karabinów z celownikami laserowymi.

W salonie nie było nikogo. Na zewnątrz jedni agenci trzymali drabiny, drudzy wspinali się do okien sypialni na piętrze. Kryli ich snajperzy Federalnego Biura Śledczego. W sypialniach też nie znaleziono nikogo.

Agent specjalny Warren osobiście prowadził pierwszy zespół szturmowy od pokoju do pokoju na parterze, później po schodach i przez całe piętro. Dwa helikoptery wylądowały na trawnikach, pozostałe dwa zawisły w powietrzu. Silne reflektory oświetlały rozpraszający się dym. Zaczynał się świt. Strzelcy lecący w helikopterach FBI strzelali pociskami łzawiącymi w okna drugiego piętra.

Na drugim piętrze również nie było nikogo. Ani w kuchni. Ani w suterenie.

Jeden z ostatnich zespołów, które dotarły do budynku, złożył przez radio raport. W garażu znaleziono trupy.

Warren i tuzin innych agentów, wszyscy w kamizelkach, strojach maskujących, hełmach, okularach i wiszących na piersiach maskach gazowych, zbiegli się tam w ciągu dwudziestu sekund. Trzech martwych Latynosów obnażono do bielizny. Każdy dostał jeden strzał w głowę.

– Ale przecież tylko trzech wsiadło do furgonetki ubiegłej nocy… – zaczął młody agent.

– Wory z pieprzonymi liśćmi – odparował Warren.

– Rozszerzamy obwód? – spytał inny agent.

Warren oparł się ciężko o framugę, zabezpieczając swój karabin z tłumikiem H amp;K MP-10.

– Do tej pory mogli się dostać nawet do Meksyku – oświadczył tępo.

Niemniej jednak minutę później chwycił radio i zaalarmował siedzibę, przekazał pilotom helikopterów i służbom naziemnym dane furgonetki firmy usługowej, a chwilę później te same informacje podał CHP, Departamentowi Policji Los Angeles i innym organom ścigania. W obławę, teraz już o zasięgu ogólnokrajowym, zaangażowano wszystkie tego typu służby.

Warren otrzymał też pewną wiadomość z bezpiecznej kryjówki w Malibu, w której przetrzymywano detektywów Venturę i Fairchilda. Okazało się, że poprzedniego popołudnia kapitanowi Fairchildowi, który współpracował z funkcjonariuszami śledczymi, pozwolono wyjść na krótki spacer po plaży. Eskortujący go agenci Federalnego Biura Śledczego nie wiedzieli, że tuż przy plaży znajdował się automat telefoniczny. Fairchild oddalił się na chwilę, aby załatwić się w krzakach. A dzisiejszego ranka jeden z agentów wybrał się także na spacer po plaży i znalazł automat. Natychmiast sprawdził w firmie telefonicznej, czy ostatnio ktoś z niego dzwonił.

89
{"b":"96997","o":1}