Литмир - Электронная Библиотека

– Zamknij się, człowieku – przerwał mężczyźnie Minor. Wszyscy policjanci popatrzyli na niego z niechęcią. Nieźle się tu bawili.

Trudy zrobiła zdjęcia, Lawrence zmierzył długie łajno.

– Dokładnie dwa metry i trzydzieści pięć centymetrów – oświadczył, jakby mierzył długość hamowania.

– Szerokość metr siedemdziesiąt. Wysokość w najwyższym punkcie mniej więcej metr.

Dar ukląkł niedaleko nóg wystających spod sterty ekskrementów. Syd popatrzyła na niego z zaciekawieniem. Minor dotknął wypolerowanego buta martwego mężczyzny.

– Prawdopodobnie ktoś go pchnął z całych sił. Upadając, uderzył w betonowe podłoże i stracił przytomność – powiedział. – No a potem się udusił. Prawdopodobnie do końca nie odzyskał przytomności.

– No to lepiej dla niego, jak sądzę – wtrącił młody policjant z szerokim uśmiechem. – Wyobraźmy sobie nasz raport…

Darwin podniósł się tak szybko, że młody policjant z zaskoczenia zrobił dwa kroki w tył, a jego prawa ręka mimowolnie opadła na pistolet.

– Mówiłem ci, żebyś się uciszył, i nie będę więcej powtarzał – warknął Minor. Wyciągnął przy tym palec i wycelował go młodemu mundurowemu w twarz. Funkcjonariusz próbował się uśmiechnąć pogardliwie, niestety efekt zniszczyło drżenie jego warg. – Nie pstrykaj więcej fotek, Trudy – powiedział Dar. – Jeszcze nie. Proszę.

Sydney nie przestawała mu się przyglądać. Darwin podszedł do szlochającej asystentki dyrektora, pożyczył od niej żółte rękawiczki, włożył je, po czym wrócił do stosu łajna i zaczął grzebać w dalszym końcu ostrożnie, niemal z szacunkiem.

Nagle zaczął bezgłośnie płakać. Po jego policzkach spłynęły łzy, a ramiona mu się zatrzęsły.

Policjanci popatrzyli na siebie nawzajem i zakłopotani cofnęli się o kilka kroków. Lawrence zerknął na żonę.

– Larry, podałbyś mi tego węża? – spytał Darwin. Jego ramiona wciąż nieznacznie drżały, a palce w żółtych rękawiczkach wyraźnie się trzęsły.

– Lawrence – odburknął Stewart, niemniej przyniósł kapiącego wodą węża.

Dar odgarnął palcami łajno z twarzy nieżyjącego mężczyzny, a resztki spłukał jak najdokładniej wodą. Sydney zbliżyła się do sterty ekskrementów. Martwy pracownik zoo okazał się bardzo przystojnym człowiekiem pod sześćdziesiątkę, o krótkich, falujących, siwych włosach. Wyglądał, jakby spał – znacznie spokojniej niż większość zwłok wystawianych na widok publiczny w domach pogrzebowych. Minor przemył mu ponownie twarz wodą i delikatnie usunął ostatnie kawałki łajna.

– Pani Haywood – spytał asystentkę dyrektora – jak się nazywał ten pracownik?

Słonica Emma zatrąbiła ze smutkiem w klatce obok. Odgłos skojarzył im się z kobietą płaczącą z powodu straty dziecka.

– Carl – odparła Haywood. Minor potrząsnął głową.

– Chodzi mi o imię i nazwisko.

– Carl Richardson – wyrecytowała asystentka dyrektora. – Nie miał żadnej rodziny. Jego dorosła córka zginęła w ubiegłym roku w wypadku w pobliżu wulkanu gdzieś na Hawajach. Emma była jego jedyną… Zawsze próbował… – Kobieta znów przerwała. – Dzielił go tylko miesiąc od emerytury – wydukała po chwili. – Bardzo się martwił, jak Emma sobie bez niego poradzi.

Darwin pokiwał głową, po czym popatrzył na Lawrence’a i Trudy.

– Możecie porobić teraz zdjęcia – powiedział. – I zapiszcie nazwisko mężczyzny. Carl Richardson.

Stewart skinął głową i zaczął pstrykać fotografie. Minor wstał, zdjął rękawiczki i rzucił je na beton.

– Nazwiska są ważne – rzucił, jak gdyby do siebie. – Nazwisko jest…

– Elementem poznania i symbolem różnicy poszczególnych natur – dopowiedziała Syd.

– Sokrates – podsumował Dar. Zabrzmiało to jak końcowe błogosławieństwo. Następnie odwrócił się tyłem do grupy ludzi i ruszył do najbliższej toalety, aby się umyć.

***

Kiedy wyszedł z podwiniętymi rękawami, jego ręce, ramiona, twarz i szyja pachniały mydłem w płynie. Sydney czekała na niego na zewnątrz.

– Przepraszam – jęknął, podchodząc do przyjaciółki.

– Cicho – odparła Syd. – Jest ładny niedzielny poranek, a zoo jeszcze nie otworzyli. Może się trochę przejdziemy, zanim wrócimy do domu? Jedyna rzecz, której nie cierpię w ogrodzie zoologicznym, to tłumy.

Minor pokiwał głową. Sydney wzięła go za rękę i ruszyli w dół szeroką lecz krętą ścieżką asfaltową. Promienie jaskrawego, letniego słońca rozświetlały liście posadzonych tu drzew tropikalnych do niesamowitych odcieni zieleni. Gdzieś zaryczał lew albo tygrys.

– Hesma fobou - odezwała się po chwili Syd. Zatrzymali się w cieniu drzewa o licznych rozłożystych konarach, porośniętych maleńkimi listkami. Na pobliskiej wysepce małe małpki skakały z gałęzi na gałąź niczym idealnie zsynchronizowane ze sobą baletnice.

– Co takiego? – spytał Darwin, dziwnie jej się przyglądając.

– Hesma fobou - powtórzyła kobieta. – Czytałam o twoich Spartanach. Płacz po bitwie… upadek na kolana… roztrzęsione ręce… drżące ciało. Hesma fobou, czyli „wyzbycie się strachu”.

– Zgadza się – odparł Minor.

– Nie uważano tej reakcji za słabość – kontynuowała Sydney. – Wydawała się wtedy konieczna. Po bitwie uwalniasz się od najgorszego rodzaju demona strachu. Demona obojętności. – Dar kiwnął głową. – To trwało zbyt długo, mój drogi – dodała i ścisnęła dłoń Minora.

– I nigdy nie zapominali imion ludzi, którzy odeszli – szepnął. Wahał się kilka sekund, zanim znów się odezwał: – Imię mojej żony brzmiało Barbara, a mojemu synowi było na imię David. – Syd pocałowała go. – Jest ładny dzień – ciągnął. – Cieszmy się przez jakiś czas wizytą w zoo, a potem wróćmy do Lawrence’a i Trudy. Możemy zjeść z nimi śniadanie w jakimś lokalu z ogródkiem.

– Lawrence’a – powtórzyła Sydney.

Darwin uniósł nieznacznie brwi.

– Nazwałeś go Lawrence’em – wyjaśniła. – Nie Larrym, lecz Lawrence’em.

– Imię jest ważne – odparował. Syd uśmiechnęła się.

– Przejdźmy się więc, dobrze?

Uszli najwyżej dziesięć kroków, gdy usłyszeli za sobą jakiś hałas. Oboje równocześnie się odwrócili.

Jedna z mniejszych małp przeliczyła się nieco i skoczyła na zbyt cienką dla niej gałąź, ta złamała się i małpka przez moment spadała z wysokości przynajmniej dwunastu metrów, usiłując się po drodze schwycić wszystkimi kończynami rosnących niżej gałęzi. Niestety, poszczególne gałęzie się łamały, równocześnie jednak wyhamowywały zwierzę i osłabiały jego upadek. Kiedy w końcu małpka spadła, wydawała się jedynie zdziwiona i zaskoczona, po czym skuliła się na betonowej podstawie małpiej wyspy i zadrżała. W końcu usiadła, lecz pozostawała skulona niemal w pozycję embrionalnej. Po dziecięcemu ssała kciuk. Słońce oświetliło jej głowę i ciało małpki zadrżało jeszcze mocniej.

Wokół małpki jeszcze przez jakiś czas gęsto spadały kolejne gałązki i liście. Ponad nią wszystkie inne małpy trajkotały, piszczały, bełkotały, co w sumie brzmiało jak dziki i bezmyślny śmiech. Inne zwierzęta również podniosły hałas, rycząc, warcząc, szczekając i rżąc, aż całe zoo zmieniło się w olbrzymią kabinę pogłosową. Tylko słonica Emma bez końca smutno trąbiła, stanowiąc samotny kontrapunkt dla chaotycznego i histerycznego chóru.

Dar popatrzył na Syd. Kobieta ponownie chwyciła go za rękę, uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową.

Pozostało im jeszcze wiele pytań bez odpowiedzi, lecz rozwiązali już sporo zagadek, toteż spokojnie ruszyli ścieżką przemieszczając się od cienia przez światła znów do cienia.

***
Ostrze Darwina - pic_2.jpg
102
{"b":"96997","o":1}