Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział piąty

E JAK ETYKIETKA

– Znamy się dopiero dwie godziny – stwierdziła Syd – i już mnie okłamałeś.

Darwin spojrzał na nią z miejsca przy kuchennym kontuarze, gdzie stał, mieląc kawę. Zjedli coś szybko w Kansas City BBQ – zgodnie z sugestią Sydney, która twierdziła, że gapi się na ten lokal z Hyatta od dwóch dni i na sam widok robi się głodna – potem pojechali do starego budynku magazynowego w Mission Hills. Dar zaparkował swoją toyotę land cruiser na zwykłym miejscu, na otwartym parterze, ogromnym i ciemnym pomieszczeniu z labiryntem filarów. Później wsiedli do wielkiej windy towarowej – jedynej windy w całym gmachu – i dojechali nią do apartamentu Minora na szóstym piętrze.

Teraz Dar tylko zerkał z ukosa na Syd, która przechadzała się po salonie wśród wysokich biblioteczek przesłaniających ściany mieszkania.

– Do tej pory naliczyłam… hm… około siedmiu tysięcy książek – oznajmiła w pewnej chwili. – Poza tym co najmniej pięć komputerów, świetny sprzęt audio z ośmioma głośnikami, jedenaście szachownic, lecz żadnego telewizora. W jaki sposób zatem oglądasz swoje opery mydlane?

Darwin uśmiechnął się i nabrał łyżeczkę zmielonej kawy, którą wsypał na filtr.

– Właściwie to opery mydlane przychodzą do mnie. Nazywam tak zeznania świadków lub ofiar.

Oficer śledcza skinęła głową.

– Ale masz chyba jakiś telewizor? Może w łazience? Proszę, powiedz, że tak. Proszę, Dar. W przeciwnym razie uznam, że przebywam w mieszkaniu jedynego prawdziwego intelektualisty, jakiego spotkałam kiedykolwiek poza uczelnią.

Minor nalał wody do ekspresu i włączył go.

– Jest telewizor. W jednej z szaf magazynowych, tam, w pobliżu drzwi.

Syd uniosła brwi.

– Ach… niech zgadnę… Super Bowl?

– Nie, bejsbol. Sporadycznie, gdy spędzam noc w domu. Oglądam wszystkie play-offy i World Series.

Położył podkładki na małym okrągłym stoliku kuchennym. Przez dwuipółmetrowe okna wpadało jaskrawe światło.

– Krzesło od Jamesów [Charles (1907-1978) i Ray Eames (1913-1988) – amerykańscy projektanci wnętrz.] – zauważyła Sydney, klepiąc wygięte drewno i czarną skórę siedziska ustawionego w rogu salonu, w miejscu, gdzie stykały się z sobą dwie zastawione biblioteczkami ściany. Usiadła na krześle i położyła stopy na otomanie z drewna i skóry. – Jest tak wygodne, że musi być prawdziwe… to znaczy oryginalne.

– Bo jest – przyznał Dar. Postawił dwa białe kubki typu barowego na podkładkach, a potem nalał kawy dla nich obojga. – Ze śmietanką i cukrem?

Sydney potrząsnęła głową.

– Lubię kawę w stylu Jamesa Browna: czarną, pełną, mocną.

– Mam nadzieję, że ta ci będzie odpowiadać – mruknął Darwin, kiedy kobieta niechętnie wstała z kosztownego krzesła i podeszła do kuchennego stołu.

Wypiła łyk i skrzywiła się.

– Tak. Dokładnie o taką mi chodziło. James Brown na pewno by ją zaakceptował.

– Mogę zrobić nową porcję. Słabszą. Rozsądniejszą.

– Nie, ta jest dobra. – Syd odwróciła się, wróciła do salonu i zwiedziła pozostałe jego części. – Mogę się przez chwilę pobawić w detektywa?

Minor pokiwał głową.

– Prawdziwy dywan perski. Prawdziwe krzesło od Eamesów. Stół obiadowy i krzesła wyglądają na oryginalnego Stickleya, [Gustaw Stickley (1857-1942) – amerykański projektant mebli.] podobnie jak te klasyczne lampy na drewnianych stojakach. Prawdziwe dzieła sztuki w każdym pokoju. Czy ten obraz na tamtej pustej ścianie, naprzeciwko okien namalował Russell Chatham?

– Tak – potwierdził Dar.

– I raczej prawdziwy olej niż odbitka. A oryginalne dzieła Chathama nieźle obecnie kosztują.

– Gdy kupowałem ten w Montanie kilka lat temu – wyjaśnił, odstawiając kubek z kawą – jego autor nie był jeszcze taki popularny.

– Tym niemniej – podjęła Sydney, po czym podsumowała spis inwentarza. – Detektyw musiałby wywnioskować, że mieszkający tu mężczyzna jest majętny. Pewnego dnia rozbija acurę NSX, lecz w domu czeka na niego jeszcze toyota land cruiser.

– Różne pojazdy do różnych celów – odparł Minor. Zaczynał się irytować.

Kobieta chyba wyczuła jego nastrój, bo wróciła do picia kawy. Uśmiechnęła się.

– No cóż – powiedziała. – Zgaduję, że jesteś zainteresowany zarabianiem tak samo jak ja.

– Każdy, kto ignoruje znaczenie pieniędzy, jest głupcem albo świętym – stwierdził Darwin. – Gonitwę za nimi albo dyskusję o nich uważam jednak za cholernie nudne.

– W porządku – przyznała. – Ciekawi mnie te jedenaście szachownic. Rozgrywki, które na nich rozgrywano. Jestem kompletnym beztalenciem, jeśli chodzi o szachy i ledwo rozróżnię skoczka od pionka, lecz te rozgrywki wyglądają mi na poziom mistrzowski. Wpada do ciebie tak wielu zaprzyjaźnionych mistrzów szachowych, że musisz grać na tylu planszach?

– Gram poprzez pocztę elektroniczną – wytłumaczył Minor.

Sydney skinęła głową i rozejrzała się.

– W porządku, spytam cię teraz o te półki z beletrystyką. Według jakiego klucza ustawiasz swoje książki? Widzę, że nie stoją alfabetycznie. Także nie według daty publikacji, ponieważ starsze tomy są zmieszane z nowymi, popularnymi wydaniami.

Dar uśmiechnął się. Czytelnicy zawsze podchodzą do półek z książkami należącymi do innych czytelników i próbują odgadnąć system ustawiania dzieł na półkach.

– Może przypadkowo – powiedział. – Kupuję książkę, czytam ją a potem stawiam na półce.

– Możliwe – zgodziła się Syd. – Ale nie wydajesz mi się facetem, którego życiem rządzi przypadek.

Darwin siedział przez chwilę w milczeniu, rozmyślając o kwestiach związanych z matematyką chaosu, której poświecił większą część swojej pracy doktorskiej z fizyki. Sydney z kolei milcząco studiowała biblioteczkę z powieściami. W końcu mruknęła do siebie:

– Stephen King na górze po prawej, Z zimną krwią Trumana Capote’a parę półek niżej, również po prawej, Zabić drozda na drugiej półce od dołu, Na wschód od Edenu po lewej przy oknie. Wszystkie dzieła Hemingwaya…

– Hej, obejrzyj je – poprosił Dar. – Uwielbiam Hemingwaya.

– Wszystkie dzieła Hemingwaya na dolnej półce po prawej stronie – dokończyła Syd. – Wiem!

– Wątpię – odparł Minor z niejaką dumą.

– Biblioteczka jest pobieżną mapą Stanów Zjednoczonych – powiedziała Sydney. – Ustawiasz regionami. King jest na górze, tuż przy suficie, bo mieszka w Maine. Hemingway jest na dole, blisko otworu ogrzewania podłogowego, bo wygodnie sobie mieszkał w Key West…

– Na Kubie, ściśle rzecz biorąc – poprawił ją Darwin. – Niesamowite, że się domyśliłaś. A jak ty układasz na półkach swoje powieści?

– Kiedyś stawiałam według zależności między autorami – przyznała. – Wiesz, Truman Capote obok Harper Lee…

– Przyjaźń z dzieciństwa – stwierdził Dar. – Mały, wątły Truman był wzorem dla Dilla, bohatera, który pojawia się w Zabić drozda każdego lata.

Syd kiwnęła głową.

– W przypadku pisarzy nieżyjących system działał nieźle – ciągnęła. – Wiesz, Faulknera i Hemingwaya mogłam trzymać stale w tych samych miejscach. Natomiast książki żyjących twórców wciąż musiałam przenosić. Rozumiesz, w jednym miesiącu na przykład powieść Amy Tan stała blisko Tabithy King, a później przeczytałam w gazecie, że te dwie przestały z sobą rozmawiać. Więcej czasu zajmowało mi przestawianie książek niż czytanie, aż w końcu moja praca zaczęła cierpieć na tym hobby, ponieważ trwoniłam całe swoje dni na zamartwianiu się, czy John Grisham i Michael Crichton są nadal dobrymi kumplami, czy już nie…

– Jesteś stuknięta – ocenił Minor przyjaznym tonem.

– Taaa… – zgodziła się Sydney, podnosząc kubek z kawą.

Darwin zrobił wdech. Dobrze się bawił i musiał sobie wprost przypomnieć, że ta kobieta nie przyszła tutaj z powodu jego „zniewalającego” uroku, lecz dlatego iż była policjantką.

– Moja kolej – powiedział. Syd skinęła głową i wypiła łyk. – Masz mniej więcej trzydzieści sześć, trzydzieści siedem lat – oświadczył, rozpoczynając od najbardziej ryzykownego terytorium i szybko przechodząc do następnej kwestii. – Skończyłaś prawo. Mówisz prawie zupełnie bez akcentu, więc na pewno nie pochodzisz ze Wschodu. Niektóre samogłoski przeciągasz lekko w sposób typowy dla Środkowego Zachodu. Skończyłaś Northwestern University w Chicago?

– Nie, ale blisko, bo Uniwersytet Chicagowski – odparła, po czym dorzuciła: – I zapamiętaj sobie, że mam dopiero trzydzieści sześć lat. W ubiegłym miesiącu miałam urodziny.

– Główny oficer śledczy – kontynuował – każdego prokuratora okręgowego należy do najlepszych przedstawicieli organów ścigania – powiedział cicho, jak gdyby do siebie. – Dawni marshale. [US Marshal – funkcjonariusz amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości zajmujący się egzekucją wyroków sądowych; szeryf federalny.] Dawni wojskowi. Byli agenci FBI. – Popatrzył na Syd. – Ile lat przepracowałaś w Federalnym Biurze Śledczym? Siedem?

– Prawie dziewięć – odparła.

Wstała, podeszła do ekspresu, wróciła z gorącym dzbankiem i dolała im obojgu gęstej, czarnej cieczy.

– Okej… powód odejścia… – podjął Dar, po czym przerwał. Nie chciał poruszać w tej rozmowie tematów zbyt osobistych.

– Ależ próbuj. Dobrze ci idzie.

Sączył przez chwilę kawę, w końcu zaryzykował:

– Czyżby seksizm sztucznego pułapu? [Glass ceiling sexism (ang.) – zjawisko dyskryminacji w pracy. Termin z artykułu w „Wall Street Journal” używany powszechnie w USA.] Sądziłbym, że w FBI jest pod tym względem lepiej niż w policji.

Sydney kiwnęła głową.

– Pracują nad tym. Za jakieś dziesięć lat może udałoby mi się dojść tak wysoko jak moim kolegom z Biura. Mogłabym się zająć polityką albo zrobić karierę urzędasa, jak powiedział kiedyś pewien prezydent o pewnym dyrektorze FBI.

– Hm… zatem dlaczego odeszłaś…? – zaczął Darwin, lecz umilkł. Pomyślał o dziewięciomilimetrowym półautomacie, który Syd miała przy biodrze w kaburze wyposażonej w specjalny, otwierany jednym ruchem mechanizm. – Och, wiem, bardziej cię bawi działalność organów ścigania niż…

19
{"b":"96997","o":1}