Литмир - Электронная Библиотека

– Niż śledztwo – dokończyła za niego. – Zgadza się. A w FBI ostatecznie dziewięćdziesiąt osiem procent pracy to dochodzenie.

Dar potarł policzek.

– Pewnie. Za to jako główna oficer śledcza prokuratora stanowego możesz się zajmować tym, co bliskie twojemu sercu, a potem w odpowiednim momencie skopać drzwi frontowe w domu poszukiwanego przestępcy.

Posłała mu olśniewający uśmiech.

– Następnie zaś mogę skopać przestępców, którzy ukrywają się za tymi drzwiami.

– Często to robisz?

Uśmiech Sydney Olson osłabł, ale nie zgasł.

– Wystarczająco często, aby czerpać z tego zadowolenie.

– Dowodzisz też czasem specjalnymi ekipami dochodzeniowymi, złożonymi z przedstawicieli różnych organów ścigania. Tak jak przy południowokalifornijskiej operacji „Czystka”.

Jej uśmiech natychmiast zniknął.

– Tak – przyznała. – I mogę się założyć, że oboje… ty i ja mamy identyczną opinię na temat rozmaitych komisji śledczych, specjalnych ekip dochodzeniowych i zespołów roboczych.

– Piąte prawo Darwina – powiedział.

Syd uniosła brwi.

– Inteligencja każdego organizmu obniża się proporcjonalnie do ilości posiadanych przez niego głów – wyjaśnił.

Kobieta dopiła kawę, odstawiła ostrożnie kubek na podkładkę, pokiwała głową, po czym spytała:

– To prawo Karola Darwina czy doktora Darwina Minora?

– Nie sądzę, żeby Karol musiał kiedykolwiek zasiadać w jakiejś komisji śledczej lub współpracować z ekipami dochodzeniowymi – odparł Dar. – Pływał sobie tylko dookoła świata na statku „Beagle”, zażywał kąpieli słonecznych, a od czasu do czasu przyglądał się pożądliwie ziębom i żółwiom.

– Jakie są twoje pozostałe prawa?

– Prawdopodobnie będziesz je poznawać na bieżąco podczas naszej współpracy – odrzekł.

– Czy zatem będziemy współpracować?

Darwin rozłożył ręce.

– Wciąż usiłuję się domyślić, o co w tym wszystkim chodzi. Na razie niewiele wiem. Najprawdopodobniej stanowię dla ciebie swego rodzaju przynętę. Trzymasz się blisko mnie, bo masz nadzieję, że Przymierze wyśle przeciwko mnie kolejnych zabójców. W dodatku musisz mnie chronić. To oznacza, że nie możesz mnie spuścić z oczu przez całą dobę. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Niezła zabawa. – Rozejrzał się po salonie i aneksie jadalnym. – Nie jestem pewien, gdzie będziesz spała. Coś chyba jednak wymyślimy.

Sydney Olson przetarła czoło.

– W twoich snach, mój drogi. W nocy Departament Policji San Diego przyśle dodatkowe patrole. Mnie polecono obejrzeć jedynie twoje mieszkanie i zdać… cytuję: „raport oceniający jego bezpieczeństwo”. Koniec cytatu. Podpisano: Dickweed.

– No i? – spytał.

Syd znów się uśmiechnęła.

– Mogę mu szczęśliwie donieść, że mieszkasz w prawie opuszczonym magazynie, którego jedynie kilka części przekształcono w mieszkania. Na schodach nie znalazłam żadnych zabezpieczeń… chyba że uznać za strażników śpiących tam bezdomnych pijaczków. Na parterze, gdzie parkujesz swój pojazd stanowiący skrzyżowanie czołgu Sherman z autem sportowym, jest niewiele światła i również zero zabezpieczeń. Drzwi masz w porządku… wzmocnione, z trzema dobrymi zamkami i zasuwą… ale te okna to istny koszmar. Ślepy snajper bez celowania mógłby cię przez jedno z nich zastrzelić z pordzewiałego springfielda. Żadnych zasłon. Żadnych rolet. Żadnych firan. Jesteś ukrytym ekshibicjonistą, Darwinie?

– Lubię ładne widoki. – Wstał i wyjrzał przez okno kuchenne. – Stąd można zobaczyć zatokę, lotnisko, Point Loma, Sea World… – przerwał, zdał sobie bowiem sprawę, jak nieprzekonująco zabrzmiała jego odpowiedź.

Sydney przyłączyła się do niego przy oknie. Poczuł słaby zapach jej wody toaletowej. Był przyjemny, kojarzył się raczej z lasem i drzewami po deszczu niż z ciężkimi perfumami.

– Rzeczywiście, piękny widok – przyznała. – Muszę wezwać taksówkę i wrócić do Hyatta, żeby podzwonić.

– Odwiozę cię.

– Och, przestań – odparła Syd. – Skoro mamy być kumplami, musisz rycerskość odłożyć na półkę. – Zadzwoniła po taksówkę z telefonu w kuchni.

– Sądziłem wcześniej, że będziesz mnie ochraniać przez całą dobę – zauważył Dar. – Jak moglibyśmy zostać w takiej sytuacji kumplami?

Sydney poklepała go pocieszająco po ramieniu.

– Jeśli nie dostaną cię snajperzy, rosyjska mafia nie poderżnie ci gardła w tej strefie ciągłego rażenia, którą nazywasz swoim parkingiem, a jakiś narkoman nie napadnie cię i nie zabije dla samej kasy, wtedy zadzwoń do mnie następnym razem, gdy Stewart Investigations wezwą cię do jakiejś interesującej sprawy. Oficjalnie będziemy tworzyli wzorzec kraksy związanej z wymuszeniami ubezpieczeń.

– A nieoficjalnie? – spytał Dar.

– No cóż, nie istnieje żadne „nieoficjalnie” – odparła Syd, podrywając swoją ciężką torebkę i ruszając do drzwi. – Dickweed przydzielił mi biuro w gmachu sądu. Oficjalnie doceniłabym, gdybyś wpadł tam rano. Będziemy mogli postanowić, pod jakim kątem przejrzymy twoje akta. – Zanotowała swój numer na wizytówce. – I może znajdziemy wspólnie wyjaśnienie, dlaczego twoi nieżyjący już przyjaciele w skasowanym mercedesie uznali, że warto cię sprzątnąć.

– Prawdopodobnie pomylili mnie z innym facetem, który również posiada acurę NSX i ma w zwyczaju nie spłacać swoich długów hazardowych, zaciągniętych w kasynie MGM Grand – odparował.

– Prawdopodobnie – odburknęła Sydney. Kiedy dotarli do drzwi, odwróciła się ponownie ku niemu i mieszkaniu. Darwin odsunął zasuwę. – Ile książek masz tutaj, doktorze Minor?

Dar wzruszył ramionami.

– Przestałem liczyć po sześciu tysiącach.

– Zdaje mi się, że też mniej więcej tyle kiedyś miałam – zadumała się. – Kiedy przyjęłam stanowisko głównej oficer śledczej, rozdałam wszystkie. Moje motto brzmi: „Podróżuj z jak najlżejszym bagażem”. – Wyszła do korytarza i wycelowała w Darwina palcem. – Mówiłam poważnie. Naprawdę wpadnij do mnie do biura jutro i naprawdę dzwoń do mnie natychmiast, gdy dostaniesz telefon z propozycją ciekawej sprawy. – Wręczyła mu wizytówkę z numerami jej biura w Sacramento i pagera. Numer telefonu biura w gmachu sądu w San Diego był dopisany długopisem.

– Jasne – odrzekł Minor, czytając wizytówkę. Wydrukowano ją na drogim papierze i nie było na niej telefonu domowego Syd. – Ale pamiętaj, że to ty mnie poprosiłaś. – Podniósł wzrok. Nie widział już kobiety, prawdopodobnie zniknęła za zakrętem korytarza i skierowała się do windy. Jej buty na miękkich podeszwach nie wydawały na betonowej podłodze niemal żadnych odgłosów. – To ty mnie poprosiłaś – powtórzył, po czym wrócił do mieszkania.

– Tu Olson – odpowiedziała sennym, prawie nieprzytomnym głosem po piątym dzwonku.

– Hej, hej, pobudka. Wstajemy, droga pani główna oficer śledcza – zagaił Dar.

– Kto mówi? – spytała Sydney półprzytomnym głosem, wymawiając całość jednym ciągiem.

– Jak szybko niektórzy nas zapominają – odciął się Darwin. – Jest czwarta dziewięć rano. Twierdziłaś, że mam cię powiadomić, jeśli otrzymam wezwanie do następnej sprawy. Jestem ubrany i gotów do wyjazdu. Poczekam na ciebie przed Hayttem całe pięć minut.

Zapanowała cisza. Minor słyszał, jak kobieta cicho oddycha.

– Dar… pamiętasz, że wspominałam o naprawdę interesującej sprawie związanej z ubezpieczeniami. Jeśli chodzi o przypadek zakłutego nożem osiemnastoletniego kierowcy na trasie I-5…

– No cóż, moja droga, na pewno doskonale wiesz, że póki nie przyjrzysz się sprawie, nigdy nie masz pewności, czy jest naprawdę interesująca. W każdym razie wybiera się także Larry, a on rzadko mnie prosi o spotkanie na miejscu wypadku.

– Dobrze, już dobrze – mruknęła. – Będę przed wejściem za pięć minut!

– Zostały ci już tylko cztery – odparował Dar i rozłączył się.

***

Drogi były prawie puste, więc Darwin dość szybko dojechał do Piątej Alei, a potem skierował się na północ, obok La Jolla.

– Słyszałaś o La Jolla Joya? – spytał, gdy światła sodowych lamp ulicznych przesuwały się przez przednią szybę auta i omywały ich twarze.

– Brzmi jak sceniczne imię striptizerki – odparła Syd, wciąż pocierając policzki i usiłując się rozbudzić.

– Tak – przyznał. – To jednak nazwa najmodniejszego obecnie terenu koncertowego w San Diego. Występują tam głównie zespoły rockowe. Leży na wzgórzach, na zachód stąd… właściwie bliżej Del Mar, tylko że Del Mar Joya nie brzmiałoby tak samo dobrze.

– Nawet w przybliżeniu – zgodziła się Sydney. Jej głos miał w sobie zmęczoną nutę charakterystyczną dla osób, które pracują codziennie po osiemnaście godzin.

– To prawda. W każdym razie tam się właśnie kierujemy. Do tej pory koncert już się prawdopodobnie skończył, ale został po nim przynajmniej jeden trup.

– Pchnięty nożem? – spytała Syd. – Sprawka Hell’s Angels, jak na festiwalu w Altamont? A może przygniótł go gnający tłum?

Dar wbrew sobie się skrzywił.

– Nie wezwaliby nas do żadnego z takich przypadków. Widzisz, miasto bardzo się stara dbać o bezpieczeństwo widzów koncertów rockowych na stadionach i w halach. Wysyłają sporo policji… Szczególnie gdy gra grupa heavymetalowa… No i…

– Kto występował dziś jako główna atrakcja? – przerwała.

– Metallica – odparł Darwin.

– Taaa, świetnie! – mruknęła z entuzjazmem typowym dla kogoś, komu zalecono przed endoskopią wlew doodbytniczy kontrastu.

– Tak czy owak – kontynuował Minor – właściciel terenu, liczącego ponad sześćdziesiąt pięć hektarów, starannie go ogrodził. Miejsce leży w wąwozie, wokół jest spory parking. Scena mieści się na płaskiej powierzchni, wokół wznoszą się łagodne wzgórza, do pewnej wysokości porośnięte drzewami. Wyżej są ściany skalne. Organizator zainstalował tu w swoim czasie oświetlenie, postawił scenę, aparaturę nagłaśniającą i trzy tysiące siedzeń. Jest tu też przyjemne trawiaste zbocze dla mnóstwa osób pragnących siedzieć na kocach albo na ziemi. Po pierwszym koncercie dodano niższe ogrodzenie, które miało powstrzymać ludzi przed zwiedzaniem lasu na tyłach. Niektórzy starsi widzowie narzekali, że za siedzeniami w ciemnościach młodzież uprawia seks.

20
{"b":"96997","o":1}