Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział siedemnasty

Q JAK QUI PRO QUO

Nigdy nie powiedziałem Barbarze o Dalat – pomyślał Dar, gdy nalał im obojgu po drinku i wyjął garnki do spaghetti. „Mimo iż byliśmy z sobą tak blisko, nigdy jej o tym nie mówiłem. Ani jej, ani Larry’emu. Nikomu! Ależ dziwnie się sprawy układają” – dyskutował sam z sobą w myślach. „Dwa razy próbowali mnie zastrzelić rosyjscy zabójcy. No dobrze, powiem”. Stuknął swoją szklaneczką o naczynie Syd. Kiedy popijali doskonałą whisky, zaczął przygotowywać makaron i sos. Oboje milczeli, zatopieni w natłoku myśli.

***

Dalat było i jest dużym wietnamskim miastem wyżynnym położonym u stóp góry Lang Biang, około osiemdziesięciu kilometrów od wybrzeża. W roku 1962 prezydent Kennedy i rząd Stanów Zjednoczonych, okazując swoją solidarność ówczesnemu prozachodniemu reżimowi (Dar nie mógł sobie przypomnieć nazwiska rządzącego), przekazali Wietnamowi Południowemu pluton i inne materiały radioaktywne, a także pomogli przy budowie reaktora atomowego w Dalat. Reaktora używano do produkcji radioizotopów, służących celom badawczym i medycznym, ale – co ważniejsze – stał się on symbolem statusu Wietnamu Południowego. Uosabiał też gest współpracy i przyjaźni Ameryki.

Nadszedł marzec roku 1975. Nixon i Kissinger uznali się za pokonanych, toteż wycofali się z wojny, pozostawiając jej rozstrzygnięcie Wietnamczykom. Wyposażyli odpowiednio żołnierzy wietnamskich, natomiast sześćset tysięcy amerykańskiej piechoty, żołnierzy marines, sił powietrznych i innych wojsk wróciło do domu. W wyniku walk i potyczek kolejne poamerykańskie bazy, twierdze i miasta wietnamskie przejmowali partyzanci Wietkongu wraz z regularną armią Wietnamu Północnego. Po dziesięciu dniach zajęli Sajgon, a sytuację w ambasadzie amerykańskiej – chronionej jedynie przez symboliczną ekipę komandosów – można było nazwać, mówiąc oględnie, totalnym chaosem. Przy brzegu zaś czekała ogromna flota morska, gotowa w każdej chwili odpłynąć, wywożąc ostatnich umykających dyplomatów, przedstawicieli różnych służb i żołnierzy amerykańskiej piechoty morskiej.

W środku całego tego zamieszania, wśród płonących akt, uciekających rodzin, opuszczonego sprzętu, tysięcy wietnamskich „pomocników” błagających o zabranie do Stanów, w ambasadzie amerykańskiej zjawili się dwaj południowowietnamscy technicy i nieśmiało przypomnieli Amerykanom, że reaktor w Dalat nadal działa, służąc równocześnie jako magazyn plutonu do produkcji broni nuklearnej. Poinformowano o tym fakcie ambasadora i najwyższego rangą wojskowego, którzy mimo zamieszania zdołali polecić wietnamskim technikom natychmiastowy powrót do Dalat i wyłączenie reaktora, czyli przeprowadzenie awaryjnej procedury zamknięcia. Technicy mieli następnie przewieźć cały materiał radioaktywny, szczególnie pluton, do Sajgonu, gdzie miał on zostać załadowany na czekające okręty.

Wietnamscy technicy odparli, że zrobią to bardzo chętnie, lecz z całym szacunkiem przypomnieli też generałowi i ambasadorowi, że miasto Dalat właśnie przejmuje Wietkong oraz oddziały armii Wietnamu Północnego, że wróg obstawił wszystkie drogi i linie kolejowe do Sajgonu oraz całe wybrzeże, a wszelkie zaplanowane wcześniej odloty i przyloty na maleńkie lotnisko w Dalat zostały anulowane właśnie z powodu bliskości tej armii. Cała załoga reaktora uciekła, a sam reaktor pozostawał włączony i nikt go nie obsługiwał. Dwaj technicy opisali swoją ucieczkę – pod ciężkim obstrzałem – małym lekkim samolotem należącym do brata młodszego technika, który przypadkiem był kapitanem w południowowietnamskim lotnictwie, i który podrzucił ich niemal pod sam Sajgon, lądując w polu niedaleko drogi krajowej (na której panowało straszliwe zamieszanie), po czym od razu odleciał do Tajlandii. I chociaż obaj byliby najszczęśliwsi, gdyby mogli wrócić do Dalat i pomóc swoich drogim amerykańskim przyjaciołom, byli w zasadzie jedynie pracownikami niższego szczebla technicznego, toteż nie mieli najmniejszego pojęcia, jak wyłączyć reaktor. A poza tym, wedle własnej opinii, zaryzykowali życie, przybywając tutaj i mówiąc o zaistniałym problemie, w ten sposób więc chyba zarobili… na podróż do Stanów Zjednoczonych i nowe życie.

– Mamy gdzieś w pobliżu jakichś jajogłowych od spraw jądrowych? – spytał ambasador. – Kogoś, kto przypadkiem wie, jak wyłączyć reaktor, a później wywieźć z Dalat pluton?

Okazało się, że rzeczywiście mieli kogoś takiego. Na pokładzie atomowego lotniskowca, cumującego przy brzegu, znajdowało się akurat dwóch amerykańskich członków Komisji Energii Atomowej, a także Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej. Jeden nazywał się Wally Henderson, drugi John Halloran. Żaden z nich nie był żołnierzem, wręcz przeciwnie – obaj byli miłymi, roztargnionymi naukowcami, i żaden z nich nigdy nie usłyszał ani o Dalat, ani o południowowietnamskim reaktorze. Przypadkiem znaleźli się w pobliżu wybrzeża Wietnamu, ponieważ kilka okrętów wojennych wchodzących w skład floty ewakuacyjnej transportowało na swoich pokładach pewne ilości broni nuklearnej i Departament Obrony uznał za rozważne posiadanie wśród całego tego zamieszania kogoś mądrzejszego niż technik lub inżynier atomowy wyszkolony przez marynarkę wojenną. Kogoś, kto znał się na współczesnej broni jądrowej i reaktorach pokładowych. Ot tak, na wszelki wypadek.

Wally Henderson i John Halloran zostali natychmiast przetransportowani helikopterem do chaotycznego mrowiska, jakim był obecnie Sajgon, poinformowani o problemie i zabrani do Dalat wraz z dwunastką marines. Rozkazy – zarówno wobec naukowców, jak i dla żołnierzy – były dość proste: zamknąć reaktor, nie pozwolić mu eksplodować, zabezpieczyć przed ewentualnością wycieku podczas potencjalnego ostrzału ze strony wroga, uratować maksymalną ilość radioaktywnego izotopu, odzyskać znajdujący się tam pluton w ilości około osiemdziesięciu gramów i wrócić z nim do Sajgonu. Jeśli okaże się, że lotnisko przejął przeciwnik, należało spróbować przejść dżunglę, dotrzeć do wybrzeża i tam przez radio poprosić o ciężarówkę. Niezależnie od kosztów, musieli przywieźć z sobą pluton.

Z dwunastu marines czterech było snajperami. Do tych ostatnich należał Dar Minor, dziewiętnastolatek, który przed terminem ukończył college, specjalizując się w fizyce, o czym nie wiedział ani nikt w wojsku, ani w ambasadzie; w każdym razie jego wykształcenie nie było powodem przydziału do misji w Dalat. Kiedy wylądowali w mieście starym handlowym DC-3, naprędce przystosowanym do przewozu materiałów radioaktywnych, ośmiu komandosów, łącznie z dowódcą – porucznikiem – pozostało na lotnisku do ochrony samolotu przed atakującymi Wietnamczykami, podczas gdy Dar i pozostałych trzech marines towarzyszyło Wally’emu i Johnowi w drodze do reaktora. Była siódma i poranne mgły dopiero się rozpraszały.

Reaktor był opuszczony, żołnierze Ludowej Armii Wietnamu uciekli, a wszystkie bramy i drzwi dosłownie stały otworem. Wróg jeszcze się nie zjawił. Młodemu Darwinowi Minorowi obiekt skojarzył się z makietą Fort Knox z filmu Goldfinger o Jamesie Bondzie, który widział jako ośmiolatek. Budowla stała na niskim wzgórzu, była ogromna, miała żelbetowe ściany i kopulasty dach. Do reaktora należało się wspiąć prawie półtorakilometrowym, trawiastym zboczem. Samą budowlę otaczały trzy rzędy drutu kolczastego, rozmieszczone w stumetrowych odstępach. Czterej żołnierze marines, dowożąc dżipem dwóch naukowców do głównego budynku reaktora, po przejechaniu każdego ogrodzenia zamykali za sobą kolejne bramy. Oprócz stromej półtorakilometrowej drogi z Dalat, którą przybyli, wszędzie wokół reaktora rozciągała się gęsta dżungla. Reaktor górował jednak nad otwartym terenem. Każdy snajper, nawet tak niedoświadczony jak dziewiętnastoletni Dar, taki teren natychmiast jednoznacznie kojarzył z najstraszliwszym niebezpieczeństwem.

Chociaż młody i „świeży”, Dar był dowódcą dwuosobowego zespołu. W teorii snajperzy wchodzili w skład korpusów marines, czyli amerykańskiej piechoty morskiej – od roku 1968, a zatem odkąd odkryto i uznano ich znaczenie w wojnie oraz zaaprobowano organizację i szyk plutonów snajperskich w każdej kwaterze głównej pułku, a także w każdym batalionie rozpoznawczym. W teorii pluton snajperski powinien składać się z trzech oddziałów – każdy oddział z pięciu dwuosobowych zespołów i dowódcy – starszego podoficera, zbrój mistrza oraz oficera. Czyli że siłę plutonu teoretycznie stanowili: jeden oficer i trzydziestu pięciu podległych mu ludzi. Także w teorii batalion rozpoznawczy składał się z jednego oficera i trzydziestu ludzi. W teorii. W rzeczywistości bowiem snajperzy marines działali – zarówno podczas tej wojny, jak i wojny w Korei oraz II wojny światowej – w zespołach dwuosobowych; w zespołach tych obaj mężczyźni byli strzelcami wyborowymi, ale to dowódca zespołu miał decydujące zdanie, drugi snajper zaś pełnił rolę tak zwanego obserwatora.

Podczas misji w Dalat Darwin był dowódcą zespołu drugiego i jako taki nosił sportowy, samopowtarzalny karabin Remington 700 kaliber 7,62 milimetra, który po modyfikacji i dostosowaniu do potrzeb wojska został przemianowany przez piechotę morską na M40. Jego obserwator był uzbrojony w wyborowy M-14. Na początku wojny wietnamskiej pierwszym obserwatorom wchodzącym w skład zespołów snajperskich wydawano standardowe, maszynowe M-16, toteż żołnierze marines doświadczyli na swoich skórach niebezpiecznej wady tych karabinów, czyli braku dokładności przy dalszych strzałach. Powrócono zatem do wyborowych M-14.

Na potrzeby tej misji dwa zespoły snajperskie targały więcej broni i amunicji, niż mężczyźni mogli unieść. Dar obliczył, że z racji końca wojny Stany Zjednoczone pozostawiają w Wietnamie sprzęt wartości dziesiątek miliardów dolarów. Jakie znaczenie w obecnej sytuacji ma jeden czy dwa karabiny więcej? Drugi dżip zapełniono zatem czterema dodatkowymi snajperskimi M40, dwoma dodatkowymi M-14, po jednym dodatkowym bębnie do karabinu M40 na każdy zespół, i skrzynkami amunicji. Każdy z czterech żołnierzy marines miał własną lornetkę i krótkofalówkę, oba zespoły natomiast dzieliły radio PRC-45 o dużym zasięgu, przez które snajperzy mogli wezwać artylerię albo jednostki powietrzne. Każdy obserwator oprócz zwykłej lornetki niósł także specjalną, mocną lunetę zwiadowczą. Drugi dżip wiózł również dwa ciężkie urządzenia noktowizyjne oraz cztery lunety AN/PVS2 Starlight montowane do wyborowych M-14. Jedno z dużych urządzeń noktowizyjnych stało na statywie trójnożnym, drugie natomiast znajdowało się na perle ich arsenału, czyli karabinie maszynowym Browning M2 kaliber.50, który specjalnie zmodyfikowano, aby funkcjonował jako jednostrzałowa broń snajperska. Dla browninga do użytku w świetle dziennym wieziono także powiększający dwudziestokrotnie celownik optyczny Unertl.

63
{"b":"96997","o":1}