Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział drugi

B JAK BUD

Mniej niż kwadrans zajęło Minorowi dotarcie do skrzyżowania, przy którym mieścił się postój dla kierowców ciężarówek, z barem i indiańskim kasynem. To tam jego szef, Lawrence Stewart, polecił mu się zjawić jak najszybciej. Acura potrafiła osiągać dwieście sześćdziesiąt kilometrów na godzinę i z taką prędkością Dar przejechał większość drogi, choć często towarzyszyło mu brzęczenie przenośnego detektora radaru.

Postój ciężarówek znajdował się na zachód od Palm Springs, kasyno jednakże nie należało do największych spośród prowadzonych przez Indian tego typu instytucji hazardowych, które – wyrastając na pustyni w kształcie pseudopueblo z cegły suszonej na słońcu – niczym gigantyczne odkurzacze wysysały do ostatniego centa kieszenie białych frajerów. Budynek był niewielki, obskurny, zaniedbany, wręcz zaczynał popadać w ruinę. Jednym słowem wyglądał, jakby przeżył swój najlepszy okres w tym samym czasie co historyczna, od dawna nieużywana i odległa od niego droga numer 66. Na samo kasyno składał się jeden pokój z sześcioma automatami do gier na tyłach i jednookim Indianinem, z którym można było zagrać w blackjacka, a ten stał tu chyba przez całą dobę.

Darwin od razu dostrzegł Lawrence’a, zresztą trudno go było przeoczyć, mierzył metr osiemdziesiąt osiem i ważył sto kilkanaście kilo. Miał przyjazną wąsatą twarz, mocno w tej chwili zarumienioną. Isuzu trooper Stewarta, rocznik 1986, stał zaparkowany z dala od dystrybutorów paliwa i otwartych drzwi garaży, na pomarszczonym od gorąca pasie betonu, dokładnie naprzeciw baru przy postoju dla ciężarówek.

Minor rozejrzał się za zacienionym miejscem, w którym mógłby zostawić acurę, nie znalazł takiego i w końcu zaparkował swoje małe auto obok wielkiego pojazdu Lawrence’a. Raz tylko rzucił okiem i wiedział, że coś jest nie tak. Stewart zdjął już lewe przednie światło isuzu i ostrożnie ułożył zarówno żarówkę, jak i inne części na czystej szmatce na wysokiej masce auta. Teraz prawa ręka Lawrence’a tkwiła głęboko w pustej oprawce reflektora, palce lewej zaś zacisnął na nadgarstku prawej, za który ciągnął, jakby auto go przytrzymywało i nie chciało puścić; równocześnie rozmawiał przez komórkę, mocno przyciskając ją do ucha barkiem. Stewart miał na sobie dżinsy i koszulę safari z krótkim rękawem. Widać było, że spocił się na piersi, pod pachami i w dolnej części pleców. Gdy Dar spojrzał ponownie, pojął, że okrągła twarz Lawrence’a jest nie tyle zarumieniona, co wręcz czerwona… i że wyglądał na bliskiego zawału.

– Hej, Larry – zagaił Minor, zatrzaskując za sobą drzwiczki acury.

– Cholera, nie nazywaj mnie „Larry” – zahuczał tamten w odpowiedzi.

Problem w tym, że dosłownie wszyscy wołali na Lawrence’a Larry. Darwin spotkał kiedyś starszego brata szefa, pisarza nazwiskiem Dale Stewart i ten powiedział mu, że Lawrence „Nie nazywaj mnie Larry” już od siódmego roku życia toczył tę z góry skazaną na przegraną bitwę o swoje imię.

– Dobra, Larry – zgodził się uprzejmie Darwin, podchodząc do prawego zderzaka isuzu. Pochylił się nad autem, starając się postawić łokieć na szmatce, by uniknąć kontaktu z rozgrzaną karoserią. – Co się dzieje?

Stewart wyprostował się i rozejrzał wokół. Po policzkach i czole spływały mu wielkie krople potu, skapując na koszulę safari. Mężczyzna nieznacznie kiwnął głową ku szybie baru.

– Widzisz tamtego faceta na trzecim stołku…? Nie, nie, psiakrew, odwróć dyskretnie głowę!

Dar zerknął więc na wskazane długie okno, nie odwracając twarzy od Lawrence’a.

– Mały gościu w hawajskiej koszuli? Dopiero co skończył… Hm… Co takiego?… Jajecznicę?

– Właśnie ten – przyznał Lawrence. – To Bromley.

– Ach tak.

Minor wiedział, że Lawrence i Trudy od czterech miesięcy pracowali nad sprawą kradzieży samochodów. Ginęły jedynie nowe samochody wynajmowane przez firmę, stanowiącą jednego z ich klientów – konkretnie chodziło o Avis. Ktoś kradł im auta, pokrywał nowym lakierem w innym kolorze, transportował przez cały stan i w końcu sprzedawał. Charlesa „Chuckiego” Bromleya małżonkowie inwigilowali od kilku tygodni, uważali go bowiem za przywódcę jednej z grup gangu złodziei samochodów. Dotychczas Darwin nie miał z tą sprawą nic wspólnego.

– Przyjechał tym purpurowym fordem expedition, o tam, tym wynajętym, widać po tablicach – wyrzucił z siebie Lawrence, nadal przyciskając ramieniem telefon do ucha. Minor słyszał piski dochodzące z telefonu, do którego Stewart powiedział: – Chwileczkę, kochanie, Dar jest tutaj.

– To Trudy? – spytał Darwin. Stewart potoczył oczyma.

– Do kogo innego zwracałbym się per „kochanie”?

Dar rozłożył ręce.

– Hej, nie wnikam w twoje życie osobiste, Larry. – Mówiąc to, uśmiechnął się, ponieważ nie znał żadnej innej pary tak bardzo sobie oddanej i tak bardzo od siebie zależnej jak Lawrence i Trudy. Choć oficjalnie firma należała do Trudy, oboje pracowali tygodniowo po sześćdziesiąt, osiemdziesiąt godzin, dosłownie żyjąc sprawami ubezpieczeń i wypadków, oddychając nimi i stale o nich rozmawiając. Najprawdopodobniej myśleli niemal wyłącznie o nich.

– Weź telefon – polecił Lawrence.

Minor wyciągnął komórkę spomiędzy spoconego policzka swojego szefa a zgięcia ramienia.

– Witaj, Trudy – rzucił do słuchawki, Lawrence’owi zaś powiedział: – Nie wiedziałem, że Avis wynajmuje purpurowe fordy expedition.

Zazwyczaj Trudy Stewart rozmawiała ze wszystkimi szybko, lecz grzecznie i rzeczowo. Teraz wydawała się straszliwie roztargniona i ogromnie poirytowana.

– Potrafisz uwolnić tego idiotę?

– Mogę spróbować – odparł Darwin, powoli zaczynając rozumieć, o co chodzi.

– Oddzwoń do mnie, jeśli potrzebna będzie amputacja – warknęła kobieta i rozłączyła się.

– Cholera – mruknął Lawrence, zerkając ku barowi. Kelnerka zabierała talerz Bromleya, a sam podejrzany dopijał kawę. – Za chwilę wyjdzie.

– W jaki sposób tak utknąłeś? – spytał Dar, kiwając głową ku prawej ręce Stewarta wciśniętej w oprawkę światła.

– Zacząłem śledzić Bromleya jeszcze przed świtem.

I nagle uświadomiłem sobie, że świeci mi się tylko jeden reflektor – wyjaśnił Lawrence.

– Niedobrze – zgodził się Minor. – W nocy ludzie łatwo dostrzegają jednookie samochody w swoich lusterkach.

– Nie o to chodzi – odburknął Stewart, ciągnąc jedną ręką przegub drugiej. Na nic jednak zdawały się jego wysiłki. – Wiem, na czym polega problem. Te reflektory są kiepsko połączone i stale coś w nich nie styka. Można je naprawić jedynie od zewnątrz. W tym Trudy grzebała niedawno, najwyraźniej znowu się poluzował.

Darwin pokiwał głową.

– Tyle że Trudy ma mniejsze dłonie. Lawrence obrzucił piorunującym spojrzeniem swojego specjalistę od rekonstrukcji wypadków.

– Właśnie – wypluł, wyraźnie wybierając najmniej dosadną i gwałtowną z nasuwających mu się odpowiedzi.

– Oprawka ma kształt lejka. Z łatwością wsunąłem w nią rękę i nawet udało mi się poprawić pieprzone styki. Tylko teraz nie mogę wyciągnąć… po prostu nie puszcza…

– Uwolnić cię? – podsunął Dar, spoglądając ku barowi. – Bromley prosi o rachunek.

– Cholera, cholera, cholera – odparował Stewart.

– Nie mogłem wejść do baru niezauważony, bo to za mały lokal. Tankowałem więc benzynę najwolniej, jak potrafiłem. W końcu pomyślałem, że jeśli zajmę się na chwilę tym reflektorem, nie będę swoim wyglądem wzbudzał podejrzeń…

– Wyglądasz jak człowiek, któremu ręka uwięzia w oprawce przedniego światła – zażartował Darwin.

Stewart obnażył zęby w grymasie, którego zdecydowanie nie można by nazwać przyjaznym uśmiechem.

– A wnętrze oprawki jest ostre niczym brzytwa – syknął przez zaciśnięte i nadal obnażone zęby. – W dodatku zdaje mi się, że podczas półgodzinnej szarpaniny ręka mi spuchła i teraz jeszcze trudniej będzie mi ją wyjąć.

– Nie mogłeś dostać się do reflektora spod maski? – spytał Minor, gotów zwinąć szmatkę i podnieść maskę.

Grymas Lawrence’a nie zniknął.

– Reflektory w isuzu są specjalnie plombowane. Gdybym mógł dosięgnąć z góry, nie wtykałbym w nie ręki, nie sądzisz?!

Dar wiedział, że Stewart jest facetem miłym, skorym do żartów i życzliwym, lecz także, że bywa raptowny i dość łatwo wpada w gniew. Patrząc na buraczanie zarumienioną twarz Lawrence’a, pot skapujący mu z nosa i wąsów oraz słysząc morderczą intensywność jego głosu, domyślił się, że nie pora na żarty.

– Co mam zrobić? Załatwić jakieś mydło albo tłuszcz od mechaników z garażu?

– Nie chciałbym ściągać tu tłumów… – zaczął Stewart, przerwał, po czym dorzucił: – O cholera! – Z garażu ku nim szło czterech mechaników i jakaś nastolatka. Bromley zapłacił już rachunek i gdzieś zniknął – albo poszedł do toalety, albo zmierzał do drzwi. Lawrence wychylił się w stronę Darwina. – Jeszcze dziś rano, gdzieś na pustyni, Chuckie spotyka się ze swoim szefem i kilkoma innymi przywódcami złodziejskich grup – poinformował go szeptem. – Gdybym mógł sfotografować to zebranie, miałbym ich w ręku. – Znów szarpnął prawą dłoń, niestety isuzu trooper trzymał ją w uścisku.

Dar kiwnął głową.

– Chcesz, żebym za nim pojechał?

Stewart skrzywił się.

– Nie bądź idiotą. Chcesz jechać po pustynnych drogach tym czymś?! – Skłonił głowę ku czarnej acurze. – Z takimi oponami szybko zagrzebałbyś się w piachu.

Darwin wzruszył ramionami.

– Nie planowałem dzisiaj zjeżdżać z głównej drogi. Mam wziąć twoje auto?

Lawrence wyprostował się; ręka niestety tkwiła mocno. Mechanicy i nastolatka zbliżyli się i stanęli w półkręgu.

– Jak miałbyś wziąć moje auto, skoro stanowię w tej chwili jego część? – syknął.

Minor potarł podbródek.

– Przywiązać cię na masce jak jelenia? – zasugerował.

Chuckie Bromley wyszedł z baru, zerknął ku małemu tłumkowi wokół Stewarta, po czym niezdarnie wtłoczył się na siedzenie purpurowego forda.

– Hej – zagaił jeden z młodszych mechaników, wycierając czarne ręce w jeszcze czarniejszą szmatę. – Utknąłeś pan?

8
{"b":"96997","o":1}