Pod wpływem bazyliszkowego spojrzenia Lawrence’a młokos cofnął się o krok.
– Mamy trochę smaru – dodał drugi mechanik.
– Nie potrzebujesz smaru – wtrącił starszy z mechaników, facet bez przednich zębów. – Wystarczy wpryskać tam trochę WD-40… Stracisz pan oczywiście trochę skóry. Może nawet kciuk.
– A ja myślę, że trzeba zdjąć kratę chłodnicy – dorzucił ostatni mechanik. – Wtedy można odkręcić całą pieprzoną konstrukcję przedniego światła. Niech mi pan wierzy, że to jedyny sposób wyciągnięcia pańskiej ręki z oprawki bez zrywania więzadeł. Mój kuzyn dokładnie tak samo utknął w swoim isuzu…
Chuckie Bromley przejechał obok nich i skierował się autostradą na zachód. Stewart ciężko westchnął.
– Dar – powiedział – może weźmiesz akta z siedzenia pasażera? Dotyczą sprawy, nad którą powinieneś dziś popracować.
Darwin obszedł auto, wziął teczkę z siedzenia, przejrzał ją i jęknął.
– Och, nie, Larry. Wiesz, że nienawidzę tego rodzaju…
Lawrence kiwnął głową.
– Zamierzałem się zająć tą sprawą w drodze do domu po obfotografowaniu spotkania na pustyni, będziesz mnie jednak musiał zastąpić. Pewnie trzeba będzie założyć szwy. – Stewart popatrzył na ogromnego purpurowego forda znikającego w dole autostrady. – Jeszcze jedna przysługa, Dar. Wyjmiesz mi chusteczkę z prawej tylnej kieszeni?
Minor wyjął chusteczkę.
– Odsuńcie się – oświadczył Lawrence wszystkim wokół. Szarpnął ręką mocno, raz i drugi. Ostry metalowy pierścień nie puszczał. Przy trzecim szarpnięciu mężczyzny isuzu przechylił się do przodu na resorach. – Auuu! – krzyknął Stewart tonem karateki z czarnym pasem, przygotowującego się do rozbicia cegieł. Chwycił prawe przedramię lewą ręką i rzucił się wstecz całym swoim ciężarem stu kilkunastu kilogramów. Krew prysnęła na asfalt, niemal dosięgając trampek nastolatki. Dziewczyna natychmiast odskoczyła w tył i z gracją stanęła na palcach.
– Oooo – zgromadzony tłum jęknął zgodnie, równocześnie ze wstrętem i podziwem.
– Dzięki – sapnął Lawrence. Lewą ręką wziął od Darwina chusteczkę, którą owinął wokół okrwawionego kciuka i przegubu prawej dłoni.
Dar wsunął mu telefon komórkowy do górnej lewej kieszeni koszuli. Stewart usiadł za kierownicą troopera i włączył zapłon.
– Chcesz, żebym z tobą pojechał? – spytał Minor. Wyobraził sobie okropną scenkę. Lawrence słabnie z powodu utraty krwi, grupa przestępców zauważa flesz dokumentującego spotkanie aparatu z teleobiektywem. Pogoń przez pustynię. Strzelanina. Stewart mdleje. Straszny finał!
– Eee, nie – odparł tamten – pojedź tylko na to osiedle spokojnej starości i porozmawiaj z kim trzeba. Zobaczymy się jutro w firmie.
– W porządku – odrzekł Dar apatycznym tonem. Wolałby pogoń po pustyni i strzelaninę ze złodziejami samochodów niż przeklęte osiedle starców. Tego rodzaju zajęć Lawrence i Trudy zwykle mu oszczędzali.
Stewart odjechał. Ford był już tylko purpurową kropką na horyzoncie. Czterej mężczyźni w kombinezonach mechaników i nastolatka zagapili się na rozprysk krwi na białym betonie.
– Jezusieee – mruknął najmłodszy. – Ale głupio facet zrobił.
Darwin opadł na rozgrzaną czarną skórę siedzenia acury.
– Larry zrobił w życiu przynajmniej dwadzieścia głupszych rzeczy – odparował, po czym włączył silnik i ryczącą klimatyzację. Ruszył i również skierował się na zachód.
***
Parking przyczep mieścił się w Riverside tuż obok drogi numer 91, niedaleko skrzyżowania z dziesiątką, którą Dar przyjechał z Banning. Minor znalazł właściwą uliczkę, wjechał w nią i zaparkował w cieniu pod drzewem bawełnianym. Tu przeczytał resztę akt.
– Cholera – mruknął do siebie. Wstępny raport Lawrence’a i dane ubezpieczyciela sugerowały, że osiedle przyczep istniało w tym miejscu już przez jakiś czas, gdy zaludniła je społeczność emerytów. Obecnie, aby tu zamieszkać, należało mieć ukończone przynajmniej pięćdziesiąt pięć lat (chociaż wnuki i inne dzieci mogły zostawać na noc); średnio mieszkańcy liczyli sobie prawdopodobnie pod osiemdziesiątkę. Z akt wynikało, że wiele starszych osób żyło w tutejszych przyczepach, jeszcze zanim zamieszkali w nich emeryci, czyli około piętnaście lat temu.
Osiedle ubezpieczono dość wysoko, bo aż na sto tysięcy dolarów; taka suma była stosunkowo rzadka. Darwin zauważył, że właściciel terenu – niejaki pan Gilley – posiadał kilka podobnych parkingów mieszkalnych i wszystkie wysoko ubezpieczył, z czego można było wnioskować, iż firmy ubezpieczeniowe uznały osiedla emerytów za miejsca o wysokim stopniu ryzyka, w których często dochodziło do nieszczęśliwych wypadków, toteż nie chciały ich ubezpieczać na zwykłych zasadach. Dar wiedział, że ta częstotliwość może oznaczać zwyczajny pech lub nieostrożność ze strony właściciela.
Gilleya zawiadomiono cztery dni temu, że na tym konkretnym parkingu zdarzył się poważny wypadek, w wyniku którego jeden z lokatorów zmarł. Osiedle przyczep nazywało się Cienisty Odpoczynek, chociaż Minor zauważył, że większość rosnących tu starych drzew wyschła i cienia nie było zbyt wiele. Właściciel natychmiast skontaktował się ze swoim radcą prawnym, który zadzwonił do Stewart Investigations w sprawie rekonstrukcji wypadku, dzięki której prawnik będzie mógł ocenić stopień odpowiedzialności swojego klienta. Dla firmy Lawrence’a i Trudy przypadek był dość typowy, Dar nienawidził jednak tego typu spraw – nieszczęśliwych upadków, przykładów czyjegoś zaniedbania, braku odpowiedniej opieki, opieszałości pielęgniarek… i tak dalej. Zgodnie ze swoją umową o pracę dla Stewart Investigations zajmował się zwykle rekonstrukcją wypadków znacznie bardziej skomplikowanych.
W załączonych dokumentach nie znalazł żadnych konkretów dotyczących ostatniego wypadku, choć adwokat właściciela poinformował Trudy o istnieniu świadka – innego mieszkańca osiedla, mężczyzny imieniem Henry, który miał zostać na tę okoliczność przesłuchany w tamtejszym klubie około godziny jedenastej. Darwin zerknął na zegarek. Do jedenastej pozostało dziesięć minut.
Przeczytał kilka akapitów z zapisu rozmowy telefonicznej z adwokatem. Wynikało z niej, że jeden ze starszych mieszkańców, pan William J. Treehorn, lat siedemdziesiąt osiem, wjechał swoim pojazdem o napędzie elektrycznym na krawężnik przed klubem, wypadł z pojazdu, uderzył się w głowę i zmarł na miejscu. Wypadek zdarzył się około godziny dwudziestej trzeciej.
Minor ruszył do wspomnianego klubu, zaniedbanego jednopiętrowego budynku ze spadzistym dachem. Należało zacząć od sprawdzenia zewnętrznego oświetlenia. Darwin zauważył, że latarnie oświetlają drogę bezpośrednio przed klubem. Były to trzy niskociśnieniowe sodowe lampy uliczne na dziesięciometrowych słupach. Minora nieco one zaskoczyły, gdyż stawiano je raczej dalej na południe – bliżej miejsca, gdzie on mieszka, czyli San Diego, gdyż miały minimalizować rozproszenie światła dla obserwatorium na Mount Palomar. Tak czy inaczej, jeżeli owego wieczoru wszystkie się paliły, na miejscu wypadku przed klubem było wystarczająco jasno. Czyli punkt na korzyść nieobecnego właściciela.
Darwin podjechał powoli pod klub. Zapisał sobie w notesie, że przed budynkiem prowadzono roboty drogowe: część ulicy pokryto już nową warstwą asfaltu. Były słupki odblaskowe i stożki, a żółta taśma ograniczała dostęp także do części chodnika. Na ulicy stał jeszcze walec i leżał sprzęt. Minor objechał klub, zatrzymał acurę na małym parkingu na tyłach, wysiadł i wszedł do budynku; chyba nie miał klimatyzacji, bo panowało w nim duszące gorąco.
Grupa starszych mężczyzn grała w karty przy stoliku ustawionym blisko tylnego okna. Rozciągał się z niego widok na basen i jacuzzi, które wyglądały na rzadko używane – tafla wody w jacuzzi była pokryta rzęsą i zapleśniała, basen wymagał czyszczenia. Minor niepewnie zbliżył się do graczy, mimo iż cała czwórka patrzyła na niego, zamiast w karty.
– Przepraszam, nie chciałem panom przerywać gry – zagaił – ale czy jest wśród was ktoś o imieniu Henry?
Jeden z mężczyzn, na oko pod osiemdziesiątkę, zerwał się na równe nogi. Był niski, mierzył może z metr sześćdziesiąt pięć i nie ważył więcej niż pięćdziesiąt kilo. Miał charakterystyczne dla starców w swoim wieku chude, blade nogi, przyduże szorty, drogą koszulkę polo, nowiutkie buty do biegania i czapkę bejsbolową z emblematem reklamującym jakieś kasyno w Las Vegas. Na ręce nosił zegarek – złotego roleksa.
– Ja jestem Henry – odparł dziarsko, wyciągając pokrytą plamami wątrobowymi rękę. – Henry Goldsmith. Przysłała pana firma ubezpieczeniowa na rozmowę o wypadku Buda?
Darwin przedstawił się, po czym spytał:
– Bud to pan William J. Treehorn?
– Bud to Bud – odparł jeden z graczy, nie podnosząc oczu znad kart. – Każdy go tak nazywał. Nikt nigdy nie zwracał się do niego „Williamie” czy „Billu”. Bud to Bud.
– To prawda – przyznał Henry Goldsmith. Mówił cichym, smutnym tonem. – Znałem Buda od… Jezu… trzydziestu lat. I zawsze był Budem.
– Widział pan wypadek, panie Goldsmith?
– Henry – odrzekł starzec. – Proszę mi mówić Henry. I tak… jestem jedynym świadkiem. Psiakrew, może nawet spowodowałem ten wypadek! – obniżył głos, toteż Dar z trudem usłyszał trzy ostatnie słowa. – Znajdźmy pusty stolik – dodał. – Wszystko panu opowiem.
Usiedli jak najdalej od graczy. Darwin znów się przedstawił, wyjaśnił, dla kogo pracuje i komu przekaże zebrane informacje, po czym spytał starego, czy może nagrać jego wypowiedź.
– Nie musi pan ze mną rozmawiać, jeśli pan nie chce – powiedział. – Zbieram po prostu dane dla rzeczoznawcy, który przekaże je radcy prawnemu właściciela terenu.
– Jasne, że z panem porozmawiam – odparował Henry. Zamachał ręką, sugerując rezygnację z przysługującego mu prawa do milczenia. – Opowiem po prostu, co się zdarzyło. – Minor kiwnął głową i włączył dyktafon wyposażony w kierunkowy i wysoce czuły mikrofon. Przez pierwsze mniej więcej dziesięć minut mężczyzna snuł opowieść o sobie. Wraz z żoną mieszkali naprzeciwko Buda i jego żony na osiedlu przyczep, gdzie wprowadzili się, jeszcze zanim teren zaludnili wyłącznie seniorzy. Rodziny poznały się w Chicago, a kiedy ich dzieci podrosły i wyprowadziły się na swoje, we czworo przeprowadzili się Kalifornii. – Bud miał wylew jakieś dwa lata temu – ciągnął Henry. – Nie… To było przed trzema laty. Zaraz po tym, jak przeklęta Atlanta Braves wygrała World Series. [zawodowa liga bejsbolowa w Stanach Zjednoczonych.]