Литмир - Электронная Библиотека

– David Justice zrobił wtedy home run - dorzucił mechanicznie Minor. Poza bejsbolem nie interesował się żadną dyscypliną. No chyba, że za sport uważa ktoś szachy. Darwin ich za sport nie uważał.

– No może – mruknął Henry. – Właśnie wtedy Bud miał wylew. Tuż po turnieju.

– Właśnie dlatego pan Treehorn musiał używać pojazdu elektrycznego do poruszania?

– To znaczy parda – przyznał starzec.

– Słucham?

– Te pojazdy wykonuje firma o nazwie Pard, dlatego Bud swój nazywał właśnie pardem. Lubił go jak kumpla. – Dar znał tę markę. Były to niewielkie, trzykołowe pojazdy, choć trochę za duże jak na elektryczne trójkołowce. Posiadały mały silnik elektryczny, który napędzał tylne koła. Można je było zamawiać z regularnym akceleratorem i hamulcami nożnymi (jak wózek do golfa) albo z zespołem przyrządów do sterowania i hamowania umieszczonym na kierownicy (dla osób z bezwładem nóg). – Po wylewie Bud miał lewą stronę sparaliżowaną – podjął Henry. – Powłóczył lewą nogą. Lewe ramię… no cóż… miał lekko skręcone i trzymał je zwykle na udzie. Nie do końca panował nad lewą stroną twarzy i miał kłopoty z mówieniem.

– Ale mógł mówić? – spytał Darwin cicho. – Informować o swoich potrzebach?

– Jasne, że tak, psiakrew – odparł starzec, uśmiechając się, jakby chełpił się wnukiem. – Wylew nie ogłupił go. Jego mowa była… no cóż… niełatwo go było zrozumieć… ale Rose, Verna i ja zawsze wiedzieliśmy, co mówi.

– Rose to żona pana Treehorna… Buda?

– Tylko przez pięćdziesiąt dwa lata – odciął się Henry. – Verna zaś to moja trzecia. Poślubiłem ją dwadzieścia dwa lata temu, w styczniu.

– A w noc wypadku… – podsunął Dar.

Urażony stwierdzeniem Minora staruszek zmarszczył brwi.

– Spytałeś, młody człowieku, czy Bud potrafił informować otoczenie o swoich potrzebach. Więc mówię, że potrafił… jednak rozumieliśmy go przede wszystkim ja, Rose i Verna… To my… wie pan, to my… że tak powiem… tłumaczyliśmy go innym.

– Rozumiem, proszę pana – pokajał się Dar.

– No więc, w noc wypadku… cztery dni temu… Bud i ja przyszliśmy do klubu jak zwykle, żeby zagrać w bezika…

– Czyli że nadal mógł grać w karty – wtrącił Darwin. Wylew był dla niego atakiem dziwnym i przerażającym.

– Psiakrew, jasne, że ciągle mógł grać w karty – odparł Henry. Podniósł głos, lecz równocześnie nadal się uśmiechał. – I bardzo często wygrywał. Powiedziałem panu, że po wylewie miał częściowo sparaliżowaną lewą stronę ciała i trudno mu było… no wie pan… formułować słowa. Na szczęście choroba nie uszkodziła mu mózgu. Taaa, Bud był bystry jak diabli.

– W noc wypadku… zdarzyło się coś wyjątkowego?

– Jeśli chodzi o Buda, to nie – odrzekł starzec w zadumie. – Wpadłem po niego za kwadrans dwudziesta pierwsza, tak jak w każdy piątkowy wieczór. Bud burczał coś pod nosem i oboje z Rose zrozumieliśmy, że zamierza nas puścić w skarpetkach tej nocy. Planował wielką wygraną. Jak zwykle.

– Nie, nie – przerwał mu Dar. – Chodziło mi o to, czy coś niezwykłego działo się w klubie albo na ulicy… lub też…

– O cholera, tak – powiedział Henry. – Oto powód całego zdarzenia. Te debile, które przyszły kłaść asfalt, zaparkowały walce przed rampą dla wózków.

– To znaczy rampą frontową tak? – upewniał się Darwin. – Tą przed głównym wejściem?

– Zgadza się – przyznał starzec. – Tylko to wejście jest otwarte po dwudziestej. Chcieliśmy zacząć grę o dziewiątej wieczór… zwykle gramy do północy lub dłużej. Ale Bud zawsze stara się dotrzeć do domu przed dwudziestą trzecią, czyli zanim Rose się położy. Nie sypiała dobrze, gdy go nie było, nie trzymał jej za rękę i… – Stary przerwał, a jego jasnoniebieskie oczy zaćmiły się, jakby właśnie zapomniał, co chce powiedzieć.

– Ale w piątkową noc walec do wyrównywania asfaltu stał tuż przed rampą dla wózków – podpowiedział mu Dar.

Oczy Henry’ego ponownie się skupiły.

– Co takiego? Ach tak. Tak panu mówiłem. Zresztą proszę za mną, pokażę panu. – Wyszli na dwór. Było upalnie. Rampa była teraz pusta, a ulicę pokrywała nowa warstwa asfaltu. Starzec wskazał palcem. – Cholerny walec zablokował całą rampę i pard Buda nie mógł wjechać na krawężnik. – Podeszli do krawężnika oddalonego sześć metrów. Darwin zauważył, że ma przed sobą typowy krawężnik uliczny, nachylony około siedemdziesiąt osiem stopni dla ułatwienia wjazdu kołom samochodów. Dla elektrycznego pojazdu Buda kąt był jednak zbyt duży. – Nie widzieliśmy problemu – powiedział stary. – Wszedłem, zawołałem Herba, Wally’ego, Dona i dwóch innych chłopaków. Razem podnieśliśmy jak najłagodniej parda z Budem i postawiliśmy na chodniku. Potem Bud wjechał do sali gier.

– I graliście mniej więcej do dwudziestej trzeciej – podsunął Minor. Trzymał mały dyktafon na wysokości pasa, a mikrofon wycelował w Henry’ego Goldsmitha.

– Tak, zgadza się – przyznał starzec. Im bardziej zbliżał się do finału opowieści, tym wolniej i szczegółowiej mówił. – Bud coś tam burczał i wydawał jakieś odgłosy. Inni faceci go nie rozumieli, lecz ja wiedziałem, że chce już wracać do domu, bo Rose nienawidzi bez niego zasypiać. W końcu zabrał wygraną i ruszył do wyjścia. Poszedłem razem z nim.

– Wyszliście tylko we dwóch?

– No tak. Wally, Herb i Don nadal grali… W większość piątkowych nocy przesiadują tu przynajmniej do północy… A paru innych, wie pan, starszych, poszło już wcześniej. Więc o jedenastej wychodziliśmy jedynie Bud i ja.

– I ten walec nadal stał na drodze – wtrącił Dar.

– Oczywiście – odparł Henry. Teraz z kolei niecierpliwiła go powolność rozmówcy. – Myśli pan, że jeden z tych głupich roboli wpadł do roboty o dwudziestej drugiej i przestawił dla nas maszynę?! No w każdym razie Bud podjechał pardem do krawężnika, w miejscu, gdzie go przedtem podnieśliśmy, niestety krawężnik wydawał się… wie pan… zbyt stromy.

– Więc co zrobiliście? – Darwin potrafił sobie wyobrazić, co było dalej.

Stary otarł policzek i usta.

– No cóż, powiedziałem: „Podjedź do narożnika… to tylko jakieś dziewięć metrów…”. Myślałem, że tam krawężnik jest niższy. Bud się zgodził i odjechał od bezużytecznej rampy ku… Chodźmy, pokażę panu. – Minor towarzyszył Henry’emu do narożnika. Dostrzegł przy okazji, że obok przejścia dla pieszych unoszą się sodowe opary jednej z niskociśnieniowych lamp ulicznych. Krawężnik w żadnym miejscu nie był ścięty. Dar został na chodniku, tymczasem starzec zszedł na ulicę. Głos mu się ożywił, machał też i gestykulował sękatymi rękoma.

– No więc dotarliśmy tu. Krawężnik nie wygląda na dużo niższy. No bo nie jest. Wtedy jednak panowały ciemności i wydało nam się, że dostrzegamy pewną różnicę. Zasugerowałem Budowi, że stoczymy przednie koło parda z krawężnika, ponieważ tu nie jest taki wysoki. Tak nam się w każdym razie wydawało w tym mroku.

Henry zamilkł.

– Więc Bud zjechał przednim kołem z krawężnika? – spytał cicho Minor.

Starzec ponownie się skupił. Patrzył teraz na krawężnik, jakby widział go po raz pierwszy.

– Och, tak. Nie było problemu. Chwyciłem prawą część kierownicy, a Bud zjechał przednim kołem z krawężnika. Wszystko wyglądało klawo. Koło zjechało, a ja nie poczułem, żeby szczególnie twardo uderzyło. Zatem mieliśmy jedno przednie koło małego parda na jezdni. Bud spojrzał wtedy na mnie i pamiętam, że mu powiedziałem: „W porządku, stary. Trzymam kierownicę z prawej. Będę ją trzymał mocno”. – Pokazał dłońmi, jak zaciskał obie dłonie na kierownicy. – Bud usiłował uruchomić prawą ręką silnik, ale dał za mało gazu, więc mu powtórzyłem: „Jest okej, stary, sprowadzimy najpierw lewe z krawężnika, a ja nie puszczę… patrz, mam obie ręce na kierownicy… potem po prostu ruszysz przed siebie i prawe tylne też zjedzie. Znajdziesz się na ulicy i popędzisz prosto do domu”. – Darwin stał bez ruchu i czekał. Henry ponownie przeżywał tę tragiczną chwilę i na moment oczy mu się zamgliły. – No i wtedy pojazd ruszył. Trzymałem koniec prawej rączki kierownicy… Kiedyś byłem naprawdę silny, panie Minor, pracowałem dwadzieścia sześć lat, ładując pudła w Chicago Merchandise Mart, niemal do dnia, w którym przeprowadziliśmy się tutaj… Ale ostatnie dwa lata walczę z przeklętą białaczką… Tak czy owak, lewe koło zjechało z krawężnika i cholerny wózek zaczął się przewracać na lewy bok. Bud popatrzył na mnie. Nie mógł ruszyć ani lewą ręką, ani lewą nogą. A ja mówię: „Jest okej, Bud, trzymam ją w obu rękach…”, ale pojazd dalej się przechylał. Był ciężki. Naprawdę ciężki. Myślałem o pochwyceniu Buda, ale był… wie pan… zapięty pasami w pardzie, tak jak trzeba. Zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby powstrzymać pojazd przed upadkiem. Miałem obie ręce na kierownicy. Niestety czułem, że pard nie przestaje się przechylać… to ciężki pojazd z baterią, silnikiem i tak dalej… Dłonie mi się pociły… Później pomyślałem, że powinienem był skrzyknąć kumpli, którzy nadal grali w bezika, jednak w tamtym momencie… no cóż, po prostu nie przyszło mi to do głowy. Wie pan, jak to jest. – Dar skinął głową. Wciąż trzymał dyktafon. Oczy Henry’ego nagle wypełniły się łzami, jakby wspomnienie zdarzenia uderzyło go pierwszy raz. – Czułem, że pojazd się przechyla, a palce ześlizgują mi się i nie mogę już dłużej utrzymać kierownicy. Chcę powiedzieć, że pojazd okazał się dla mnie po prostu zbyt ciężki. No i wtedy Bud popatrzył na mnie dobrym, prawym okiem i sądzę, że wiedział, co się zdarzy. Mimo to go pocieszałem: „Bud, Bud, będzie w porządku, nie puszczę, będę trzymał. Kurczowo. Mam cię”. – Starzec zapatrzył się w krawężnik i tak trwał przez minutę w zupełnym milczeniu. Policzki miał wilgotne od potu i łez. Gdy odezwał się ponownie, ożywienie kompletnie zniknęło z jego głosu. – I wtedy wóz przechylił się jeszcze bardziej i przewrócił na lewą stronę, a Bud nie mógł nic zrobić, ponieważ, jak wspomniałem, miał częściowy paraliż tej właśnie strony. No więc doszło do wypadku i rozległ się ten dźwięk… ten obrzydliwy dźwięk. – Odwrócił się i spojrzał Minorowi prosto w oczy. – I tak umarł Bud. – Tym razem zamilkł na długi moment. Stał nieruchomo, z wyciągniętymi rękoma, zapewne w identycznej pozycji jak w chwili, gdy wyślizgiwała mu się kierownica. – A przecież tylko próbowałem mu pomóc w powrocie do domu i powiedzeniu Rose dobranoc – szepnął na koniec.

10
{"b":"96997","o":1}