Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział szósty

F JAK FEMINISTKA

Pierwszy raz telefon zadzwonił nieco po piątej rano.

– Cholera – mruknął Darwin. Tak naprawdę ranek zaczynał się dla niego nie prędzej niż o wpół do dziesiątej, dziesiątej, gdy siedział nad kawą i drugim bajglem i po lekturze porannej gazety. Telefon zadzwonił ponownie. – Słucham?

– Panie Minor, mówi Steve Capelli z „Newsweeka”. Chcielibyśmy pomówić z panem o…

Dar rzucił słuchawkę i odwrócił się na drugi bok. Miał ochotę jeszcze trochę pospać. Drugą rozmowę odbył zaledwie dwie minuty później.

– Doktorze Minor, nazywam się Evelyn Summers… może widział mnie pan na Kanale 7… Miałam nadzieję, że zechce pan…

Nie zamierzał się dowiadywać, na co miała nadzieję jakaś Evelyn, toteż znowu odłożył słuchawkę, a później wyłączył dzwonek w telefonie i podszedł do okna. Oprócz policyjnego samochodu patrolowego, który stał niepozornie zaparkowany po drugiej stronie ulicy przez całą noc, dostrzegł teraz trzy bardzo rzucające się w oczy furgonetki telewizyjne; czwarta, z anteną satelitarną na dachu, podjeżdżała właśnie teraz.

Wrócił do telefonu i angielszczyzną z wyraźnie obcym akcentem nagrał na automatycznej sekretarce wiadomość: „Hej, tu mówi Vito. W domu nie ma nikogo poza mną i dobermanami. Masz coś do powiedzenia… mów! W przeciwnym razie, odpieprz się”.

Wszedł do łazienki, wziął prysznic i ogolił się. Dziesięć minut później, ubrany i z kubkiem kawy w dłoni, znów wyjrzał przez okno. Przed wejściem, po drugiej stronie ulicy parkowało już pięć reprezentujących stacje telewizyjne pikapów oraz cztery furgonetki. No cóż, pomyślał, zdobycie w wydziale komunikacji i transportu jego nazwiska na podstawie numeru rejestracyjnego nieszczęsnej acury zajęło im czterdzieści osiem godzin. Prawdopodobnie przedstawiciel jednego z kanałów informacyjnych miał kontakty w wydziale. Darwin wątpił, czy reporterom udało się zdobyć kopię jego prawa jazdy wraz z fotografią, ale nie miał zamiaru sprawdzać tego na własnej skórze, postanowił więc nie wychodzić frontowymi drzwiami. Światełko na sekretarce mrugało co jakiś czas, kiedy Minor zaczął pakować swój worek marynarski, wkładając do niego złożone koszule i spodnie. Nucił główny motyw z Ojca chrzestnego.

***

Po przybyciu do Centrum Sprawiedliwości spostrzegł, że zastępca prokuratora okręgowego Weid z typową dla siebie wspaniałomyślnością zorganizował tymczasowe biuro dla Sydney Olson. Biuro przebywającej gościnnie głównej oficer śledczej współpracującej z prokuratorem stanowym znajdowało się w suterenie starej części Gmachu Sprawiedliwości, niedaleko cel dla aresztantów, w dawnej sali przesłuchań, której ściany w odcieniach zielonkawych rzygowin i pożółkłej bieli „zdobiły” przypominające sztukę abstrakcyjną z lat czterdziestych przypadkowe zarysowania i zgniecione komary. W pomieszczeniu znajdowały się składane stoliki i metalowe krzesła, połyskliwe lustro weneckie zastępowało okna. Tym niemniej Darwin zauważył na składanych stołach bardzo nowoczesny sprzęt komputerowy – między innymi najnowszy model laptopa marki Gateway, a także drukarki, skanery i inne tak zwane urządzenia peryferyjne. Dostrzegł też dwa nowe telefony; każdy wyposażono w co najmniej cztery linie. Część brudnej ściany tylnej przesłaniała przypięta mapa południowej Kalifornii, już naszpikowana czerwonymi, niebieskimi, zielonymi i żółtymi pinezkami. Sekretarz, zajęty przy drugim komputerze, poinformował Minora, że oficer śledczą Olson wezwano niedawno do biura prokuratora okręgowego, zostawiła jednak notatkę, że wraca za godzinę i chce porozmawiać z doktorem Minorem, zanim ten opuści budynek.

Sekretarz zaproponował Darowi kawę z typowego dla takich miejsc dzbanka stojącego na stoliku pod lustrem weneckim. Policyjna kawa miała w sobie sto osiemdziesiąt procent kofeiny i strukturę mięknącego w gorący letni dzień asfaltu. Darwin już dawno temu uznał, że właśnie dzięki tej kawie amerykańskie agencje organów ścigania w ogóle działają, mimo iż ludzie pracują zbyt wiele godzin, mają nędzne warunki pracy, stały kontakt z marginesem oraz przestępcami i koszmarne płace. Wypił duży łyk. Czuł zmęczenie i był w złym humorze.

– Zajdę później – odburknął.

W korytarzu sutereny znalazł pustą ławkę, włączył laptopa i dokończył raport w sprawie wypadku na koncercie Metalliki. Uruchomił Internet przez komórkę, połączył się z serwerem Stewart Investigations i wysłał e-mailem raport prosto na urządzenie stanowiące połączenie faksu z drukarką, dzięki czemu na Lawrence’a będzie czekać od razu wydruk.

Schował laptopa do torby i zastanowił się, czym mógłby zabić następne pół godziny. Podjął szybko decyzję i ruszył na koniec korytarza, obok cel pełnych aresztantów, którzy wyli jak kundle w schronisku, wbiegł wypolerowanymi stopniami na piętro starego gotyckiego gmachu sądu. W przeciwieństwie do brzydkiej, nowoczesnej dobudówki Gmachu Sprawiedliwości, gdzie mieli swoje biura Dickweed i jemu podobni, staremu budynkowi brakowało klimatyzacji, nadrabiał jednakże królewską prezencją.

Poprzedniego dnia Dar powiedział Syd Olson, że bawią go mydlane opery. Chociaż niemal nigdy nie oglądał telewizji, przysłuchiwał się chętnie kryminalnym i cywilnym sprawom, które rozpatrywano w starym gmachu sądu. Wpadał tu czasem bez powodu, nie tylko gdy zeznawał jako biegły.

Wśliznął się do sali rozpraw 7 A i zajął miejsce w tylnym rzędzie, a następnie skinął głową kilku starszym obywatelom miasta, których rozpoznał jako częstych bywalców sal sądowych. Oglądanie procesów stanowiło dla tych ludzi prawie nałóg.

Zaledwie po kilku minutach skojarzył szczegóły. Rozprawa odbywała się w sprawie molestowania seksualnego. Jakaś pracownica zaskarżyła właściciela małej firmy, dla której pracowała. Zarzucała mu propozycje erotyczne. Mniej więcej połowa przysięgłych wyglądała na znudzonych i gotowych do drzemki, szczególnie że panowało otępiające gorąco, a jeden świadek po drugim opowiadał monotonnym głosem o seksistowskich nawykach właściciela firmy. Dwudziestoparoletnia recepcjonistka zeznała na przykład, że szef niejednokrotnie stwierdzał w jej obecności, że powódka – sekretarka dobrze po czterdziestce – „ma seksowny głosik”.

Dziesięć minut później zeznawała wreszcie sama powódka. Kobieta przypominała Minorowi jego nauczycielkę łaciny z liceum – nosiła staroświeckie okulary na łańcuszku, konserwatywnie skrojony kostium, białą bluzkę z ogromną kokardą przy szyi, praktyczne obuwie, włosy w nieciekawym odcieniu blond miała sczesane w kok. Wyglądała na zamkniętą w sobie i naprawdę skromną osobę, a jej mina jawnie sugerowała, że kobieta do końca życia będzie żałować, że oddała sprawę do sądu. Adwokat powódki zadał jej całą serię pytań, podczas gdy pozwany – ubrany w trzyczęściowy garnitur nalany, niewysoki mężczyzna o wyglądzie szpicla – siedział przy stole i uśmiechał się złośliwie. Kobieta odpowiadała tak cicho, że sędzia dwukrotnie prosił ją, aby mówiła głośniej. Szczególnie że zagłuszało ją skrzypienie starych wentylatorów, obracających się pod sufitem. Wielu przysięgłych z trudem zwalczało pragnienie popołudniowej drzemki. Dar znał prowadzącego sprawę sędziego Williama Rileya Williamsa, niespełna siedemdziesięciolatka o licznych zmarszczkach na twarzy, który tak osobliwie zaciskał szczęki, że wyglądał jak woskowa figura Waltera Matthau, tyle że pozostawiona zbyt blisko otwartego ognia. Minor wiedział, iż mimo swego ospałego i znudzonego oblicza sędzia Williams posiada naprawdę przenikliwy umysł. Adwokat powódki zdecydował się w końcu przejść do sedna.

– A jakie dokładnie, pani Maxwell, zdarzenie związane z niewłaściwym zachowaniem pani pracodawcy ostatecznie przeważyło szalę i stało się katalizatorem, nieodwołalnie skłaniając panią do wystąpienia na drogę prawną w próbie przerwania wieloletnich prześladowań i poszukania zadośćuczynienia?

Zapadła cisza, podczas której prawdopodobnie zarówno powódka, ława przysięgłych, jak i milczący widzowie usiłowali przetłumaczyć sobie górnolotne pytanie prawnika na zrozumiały dla nich wszystkich język.

– Pyta pan, co zrobił pan Strubbins, że w końcu postanowiłam go zaskarżyć? – spytała niepewnie pani Maxwell głosem tak cichym, że wszyscy pozostający nadal na jawie uczestnicy i słuchacze rozprawy, łącznie z Darwinem, pochylili się nieznacznie do przodu.

– Tak – przyznał adwokat, akceptując jej tłumaczenie z prawniczego na angielski.

Kobieta spłoniła się. Rumieniec pojawił się na jej szyi i wspinał się szybko nad kokardę białej bluzki, obejmując policzki, które zrobiły się jaskrawoczerwone.

– Pan Strubbins powiedział… złożył mi nieprzyzwoitą propozycję.

Sędzia Williams, wspierając podbródek na jednej pokrytej plamami wątrobowymi ręce, poprosił powódkę o nieco głośniejsze powtórzenie wypowiedzi. Pani Maxwell powtórzyła.

– Czyli że złożył pani propozycję, którą jednoznacznie nazwałaby pani nieprzyzwoitą? – spytał adwokat.

– O tak, bez wątpienia – przyznała kobieta, a jej rumieniec jeszcze się pogłębił. Popatrzyła w dół na swoje dłonie, które zaciskała na kolanach.

– Może pani powiedzieć wysokiemu sądowi, na czym dokładnie polegała ta nieprzyzwoita propozycja? – spytał adwokat, zwracając się do przysięgłych z triumfalną miną. Pani Maxwell przez długą chwilę wpatrywała się we własne dłonie, po czym wypowiedziała kilka zupełnie niesłyszalnych słów. Dar i wszyscy widzowie wychylili się jeszcze bardziej do przodu. Paru najstarszych słuchaczy podkręciło głośność w aparatach słuchowych.

– Mogłaby pani powtórzyć swoją wypowiedź nieco głośniej, pani Maxwell? – poprosił sędzia. Nawet jego głos przywodził na myśl Waltera Matthau.

– Zbyt jestem zakłopotana, ażeby mówić głośno takie rzeczy – odparła powódka, mrugając szybko oczyma za okularami o wypukłych szkłach.

Adwokat kobiety odwrócił się do niej w gwałtownym ruchu. Jego twarz wyrażała szok. Najwidoczniej zachowanie klientki nie było częścią ich wspólnego planu. Pozwany Strubbins uśmiechnął się ironicznie i szepnął coś do swojego prawnika, który zachował pokerowe oblicze.

23
{"b":"96997","o":1}