Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział ósmy

H JAK HISTORIE

Opuścili Escondidp autostradą 78, kierując się w stronę zalesionych wzgórz. Na kolację zatrzymali się w małym miasteczku Julian, skąd mieli pojechać już prosto do domku Dara. Julian było kiedyś osadą poszukiwaczy złota, teraz zaś jedynie maleńką miejscowością turystyczną. Wybrana przez Minora restauracja serwowała jednak świetne jedzenie w obfitych porcjach za przyzwoitą cenę, a ponieważ nie miała sali barowej, nawet w piątkowy wieczór nie wypełniały jej hordy hałaśliwych tubylców. Właściciel znał Minora, toteż natychmiast wskazał im przyjemny stolik przy oknie, w wykuszu głównego salonu starej wiktoriańskiej kamienicy, którą zajmował lokal. W restauracji podawano również dobre wino. Syd wiele wiedziała o winach, znała się nawet na rocznikach, ona więc wybrała butelkę doskonałego merlota. Trunek popijali podczas rozmowy.

Sama rozmowa zaskoczyła Darwina. W ciągu ostatnich lat stał się bowiem mistrzem małomówności, który umiał wspaniale słuchać swego rozmówcy i z łatwością, acz subtelnie zmieniać temat na… dotyczący tej drugiej osoby. Czasem naprawdę go zadziwiało, jak swobodnie skłaniał ludzi do wielogodzinnych opowieści o sobie. Tyle że z Sydney Olson mu się to nie udało. Na jego pytania o swoją przeszłość kobieta odpowiadała krótko i treściwie, w trzech zdaniach zatem streściła swoje lata w Federalnym Biurze Śledczym, a w jednym zaledwie nieudane małżeństwo: „Kevin też był agentem specjalnym, tyle że on nienawidził pracy w terenie, podczas gdy ja uwielbiałam takie zadania i stale o nie zabiegałam”. Po każdym zdaniu na swój temat Syd wypytywała Darwina szczegółowo o jego życie.

– Dlaczego komisja rewizyjna NASA zwolniła cię, gdy powiedziałeś jej członkom, że niektórzy astronauci Challengera przeżyli początkową eksplozję? – spytała, trzymając lampkę z winem w obu rękach. Jej paznokcie, jak zauważył Dar, były krótkie i nie pomalowane.

Posłał jej coś, co Trudy nazwała kiedyś „uśmiechem w stylu Clinta Eastwooda”.

– Nie wylali mnie – odparł. – Raczej powołali kogoś innego na moje stanowisko, zanim zdążyłem złożyć cokolwiek na piśmie. Tak czy inaczej byłem tylko młodszym pracownikiem obsługi technicznej.

– No dobrze, a… – naciskała Syd -…powiedz mi, skąd wiedziałeś, że niektórzy astronauci przeżyli eksplozję i zginęli dopiero w wyniku upadku.

Minor westchnął. Nie widział sensu w drążeniu tego tematu.

– Jesteś pewna, że chcesz właśnie o tym rozmawiać podczas kolacji?

– No cóż – odrzekła Sydney. – Przypuszczam, że moglibyśmy podyskutować o przeszytym kilkoma prętami zbrojeniowymi ciele biednego pana Phonga, który wylatuje z ciężarówki isuzu przez przednią szybę, wolałabym wszakże omówić z tobą śledztwo w sprawie Challengera.

Darwin nie skomentował dokładnego opisu wypadku nieszczęsnego Wietnamczyka. Opowiedział za to krótko o swojej pracy doktorskiej w dziedzinie fizyki.

– Mówimy o plazmie? – upewniła się Syd. – Takiej, jaka powstaje jak wyniku eksplozji?

– Dokładnie o takiej – przyznał Darwin. – Wtedy wiele osób nie rozumiało takich pojęć jak dynamika plazmy czy dynamiczne systemy nieliniowe, ponieważ analityczne użycie matematyki chaosu, czyli to, co dziś nazywa się teorią złożoności, znajdowało się wówczas w powijakach.

– Stałeś się zatem ekspertem od spraw plazmy i chaosu podczas eksplozji? – spytała Sydney.

– I od innych zdarzeń związanych z niezwykle wysokimi temperaturami – dodał Minor.

– Czy jest duży popyt na tego rodzaju specjalistyczną wiedzę na rynku pracy? – zaciekawiła się.

Dar westchnął i odstawił kieliszek.

– Większy, niż potrafisz sobie wyobrazić. Sporo mówiło się w owym czasie o ładunkach kumulacyjnych. Niech ci opowiedzą Irakijczycy walczący w rosyjskich czołgach, z jaką łatwością amerykańskie sabotowe pociski rakietowe przenikały przez dwudziestocentymetrowy pancerz, po czym wybuchały w środku.

– Nie przypuszczam, żebym miała kogo spytać – odparowała Sydney.

– Zgadza się.

– Więc dołączyłeś do Narodowej Rady Bezpieczeństwa Transportu – podsumowała. – Z takim doktoratem miałeś chyba zbyt wysokie kwalifikacje.

– Niestety – powiedział Darwin. – W lotnictwie częściej zdarzają się eksplozje, niż mamy ochotę przyznać. Ktoś taki jak ja prędzej zrozumie ich przyczyny.

– Na przykład katastrofę w Lockerbie – zauważyła Syd. – Albo samolotu linii TWA, lot numer 800.

– Właśnie – przyznał Dar.

Podszedł kelner i sprzątnął talerze, a gdy przyniósł im filiżanki z kawą, Syd powiedziała:

– To dzięki temu trafiłeś do wyższych sfer NTSB i znalazłeś się w sztabie komisji prowadzącej śledztwo w sprawie katastrofy Challengera. Ale skąd wiedziałeś, że ci astronauci przeżyli eksplozję?

– Nie wiedziałem – odparł Minor. – To znaczy początkowo. Po prostu posiadałem większą wiedzę na temat ludzkiego ciała podczas eksplozji. Wybuch często nie zabija człowieka, podobnie jak skok z wysokości, gdy nie giniesz w trakcie lotu, lecz…

– Kiedy uderzasz o ziemię – dokończyła Syd.

Dar kiwnął głową.

– Sama eksplozja nie zawsze uszkadza ludzkie ciało, szczególnie ciało astronauty przypiętego do fotela szczelniej niż kierowcy formuły NASCAR, a widziałaś, z jak przerażających kraks ci ostatni wychodzą żywi.

Sydney pokiwała głową.

– Uważałeś zatem, że ta biedna nauczycielka i kilku spośród pozostałych przeżyło straszliwą eksplozję olbrzymiego zewnętrznego zbiornika ciekłego tlenu i wodoru Challengera?

– Nie, nauczycielka nie przeżyła – odparł Minor i mimo upływu tak wielu lat poczuł ukłucie smutku. – Wraz z jednym astronautą znajdowała się wówczas na dolnym pokładzie, toteż oboje byli narażeni na pierwszą falę uderzeniową wybuchu. Prawdopodobnie umarli bardzo szybko, o ile nie natychmiast.

– Przedstawiciel NASA stwierdził w swoim oświadczeniu, że wszyscy astronauci na pewno zmarli, nie wiedząc, co ich zabiło – zauważyła Syd.

– Wiem. Wybuch wstrząsnął wszystkimi Amerykanami. Właśnie takie słowa chcieliśmy zatem usłyszeć. Tyle że… już w pierwszych godzinach po eksplozji wiadomo było… z przekazów wideo i radarowych, pokazujących spadające pozostałości Challengera, że główna kabina załogi… ta na górnym pokładzie, że tak powiem… pozostawała nietknięta przez całe dwie minuty i czterdzieści pięć sekund, czyli aż do zetknięcia się szczątków wahadłowca z wodą.

– Całe wieki – mruknęła Sydney i zamgliły jej się oczy. – Ale powiedziałeś, że wiesz…

– Mieli aparaty tlenowe przymocowane do siedzisk – wyjaśnił.

– Każdy swój?

– Tak, niewielkie pojemniki ze sprężonym powietrzem. Zasadniczo są to maleńkie butle z tlenem na wypadek nagłej dekompresji. Pamiętaj, że nie nosili skafandrów kosmicznych… Komisja badająca sprawę Challengera wydała to zalecenie dopiero po przestudiowaniu detali tej tragedii. Z tego też względu John Glenn i wszyscy inni uczestnicy następnych lotów zakładali skafandry, dokładnie tak jak pierwsi astronauci…

– Ale aparaty tlenowe…? – wymówiła te słowa bardzo cicho i bez wścibskiej ciekawości, jaką Darwin słyszał w tonie tak wielu osób mówiących o śmiertelnych wypadkach.

– Znaleziono je wśród szczątków kabiny głównej – odparł. – Właściwie ratownicy odzyskali prawie wszystkie części Challengera. Po katastrofie zrekonstruowano wahadłowiec, tak jak się robi z samolotami pasażerskimi po fakcie… Tak czy owak, okazało się, że pięć tych osobistych aparatów tlenowych używano… Dwie minuty i czterdzieści pięć sekund. Dokładny czas, który minął od eksplozji, aż do zetknięcia się szczątków z powierzchnią oceanu.

Sydney zamknęła na kilka sekund oczy. Kiedy je otworzyła, powiedziała:

– Nie mogły się chyba zużyć automatycznie…

Minor potrząsnął głową.

– Nie, na pewno nie. Zawór trzeba odkręcić ręcznie. Domyślamy się, że dowódca nie mógł włączyć własnego bez pomocy innych. Pomogła mu zapewne siedząca za nim astronautka… druga kobieta na pokładzie. Odpięła prawdopodobnie własne pasy i wychyliła się ku niemu, aby uruchomić zawór. Wiemy na pewno, że powietrze z jego aparatu zostało zużyte.

– Mój Boże! – powiedziała Sydney. Przez kilka minut pili kawę w milczeniu. – Dar… – zaczęła kobieta. Minor nie potrafił sobie przypomnieć, czy wcześniej wypowiedziała jego imię, teraz jednak zauważył, że je wymówiła, gdyż jej ton był inny niż dotąd. – Dar – powtórzyła – chciałam ci wyjaśnić powody naszego wspólnego wyjazdu do twojego domku. Powiedziałam, że jadę tam cię chronić… Lawrence i Trudy unosili brwi i marszczyli czoła. Musisz wiedzieć, że nie jestem…

– Wiem o tym – przerwał jej, nieco poirytowany.

Syd podniosła rękę.

– Proszę, pozwól mi dokończyć. Mówię ci z góry, że nie szukam romansu i z pewnością nie interesuje mnie w tym momencie seks. Lubię z tobą pożartować, ponieważ masz poczucie humoru bardziej cierpkie niż najbardziej wytrawne wino, ale nie zamierzam grać z tobą w żadne gierki.

– Wiem… – Darwin próbował znów coś powiedzieć, lecz śledcza ponownie mu przerwała, po raz drugi unosząc dłoń.

– Prawie skończyłam – podjęła bardzo cicho. Przy najbliższych stolikach nie było klientów, a kelner znajdował się na drugim końcu sali. – Dickweed naprawdę chciał postawić ci zarzut spowodowania umyślnego wypadku…

– Żartujesz – obruszył się Dar. – Nawet po obejrzeniu nagrania na wideo?

– Zwłaszcza po obejrzeniu nagrania – odrzekła z naciskiem. – Tego rodzaju sprawę nawet taki dupek jak Dickweed potrafiłby wygrać. Oczywista napaść na drodze…

– Ja na nich napadłem?! – krzyknął Minor, szczerze rozgniewany. – Strzelali do mnie zabójcy z mafii rosyjskiej. Znaleziono przecież we wraku ich cholernego mercedesa broń automatyczną. A poza tym… ten cały fenomen o nazwie „furia drogowa” czy „napaść na drodze” to kompletna bzdura i doskonale o tym wiesz, moja droga. Dziś procent napaści na drogach nie jest wcale wyższy niż dwie dekady temu…

Usiłując go uspokoić, Sydney zamachała teraz obiema rękoma.

– Tak, tak… Wiem o tym, wiem. „Furia drogowa” to po prostu termin, którego lubią używać spikerzy telewizyjnych programów informacyjnych, nawet nie sprawdzając faktów. Tyle że Dickweed mógłby ci postawić ten zarzut, choćby właśnie dlatego, że napaści na drogach są obecnie popularnym tematem, więc zyskałby zainteresowanie telewizji.

29
{"b":"96997","o":1}