– Tak, jasne, ja na nich napadłem – mruknął Dar i wypił kilka łyków kawy, wyraźnie starając się ugryźć w język, ażeby nie powiedzieć, co myśli o zastępcy prokuratora okręgowego i jego politycznych ambicjach.
– W każdym razie – kontynuowała Syd – przechytrzyłam ich wszystkich, powiedziałam im bowiem, że zamierzam cię wykorzystać jako… hm… coś w rodzaju przynęty. Dzięki tobie pragnę zdemaskować duży gang oszustów, którego istnienie podejrzewamy od jakiegoś czasu. Dickweed i jego szef zrozumieli, że odkrycie takiego przestępstwa jest ważniejsze i… bardziej spektakularne niż ujawnienie kolejnego przypadku rzekomej furii drogowej. Fakt ten jednak oznacza, że albo musisz pozostawać pod stałym nadzorem, albo nałożymy na ciebie areszt zapobiegawczy…
– Albo ty mnie będziesz pilnować – dokończył Darwin.
– Właśnie – zgodziła się. Znowu przesiedzieli kilka minut w zupełnej ciszy, po czym Sydney oświadczyła: – I wiem o wypadku w Fort Collins. – Minor popatrzył na nią bez słowa. Właściwie nie był zaskoczony, że miała dostęp do wszystkich akt, a jego przeszłość sprawdziła, uznając ją za ważną jako tło do obecnie prowadzonych działań. Z drugiej strony sprawiła mu prawdziwy ból wzmianka o zdarzeniu, o którym nie rozmawiał absolutnie nigdy i absolutnie z nikim. – Wiem, że to nie moja sprawa – powiedziała głosem jeszcze cichszym niż przedtem – ale przeczytałam w raporcie, że wezwano cię na miejsce katastrofy. Jak to możliwe? Jak mogli zrobić ci coś takiego?!
Mięśnie wokół ust Darwina skurczyły się, a jego twarz wykrzywiła się w osobliwej imitacji uśmiechu.
– Nie wiedzieli, że tym samolotem leciała… moja żona i maleństwo. Widzisz… moja żona planowała powrót do Waszyngtonu dopiero następnego dnia, ale jej matka poczuła się lepiej… szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał. Dlatego postanowiła wrócić dzień wcześniej.
Zapanowała cisza, którą przerwał głośny wybuch śmiechu od strony barku. Jakaś młoda para akurat wychodziła. Trzymali się za ręce.
– Nie musisz o tym mówić – szepnęła Sydney.
– Wiem, że nie muszę – odparł Dar. – I nigdy o tym nie rozmawiam. Nawet z Larrym i Trudy, chociaż oboje znają podstawowe fakty. Po prostu odpowiadam na twoje pytanie… – Kobieta skinęła głową. – Więc tak… Moja żona i dziecko mieli przylecieć następnego dnia… jednak wsiedli w ten wcześniejszy samolot i znaleźli się na pokładzie boeinga 737, który spadł na przedmieściach Fort Collins, wbijając się dziobem w ziemię…
– A ciebie wezwano – dodała Syd.
– Byłem wtedy pracownikiem NTSB, członkiem zespołu, który pracował w okolicach Denver – wyjaśnił pozbawionym emocji tonem. – Badaliśmy przyczyny wszystkich wypadków w regionie, czyli w sześciu stanach. A Fort Collins znajduje się zaledwie nieco ponad sto dziesięć kilometrów od Denver.
– Tyle że… – zaczęła Sydney, lecz się powstrzymała, po czym zagapiła się w resztki kawy w swojej filiżance.
Dar potrząsnął głową.
– Na tym polegała moja praca… oglądałem wraki samolotów. Na szczęście ktoś w biurze w Denver spojrzał na listę pasażerów lotu i zauważył imię mojej żony. Natychmiast zawiadomili szefa mojego zespołu. Od pół godziny byłem już wtedy na miejscu wypadku… Gdzie zresztą nie było zbyt dużo do oglądania. Jak ci wspomniałem, boeing zarył dziobem w ziemię. Lej wokół samolotu miał głębokość sześciu, a średnicę osiemnastu metrów. Wszędzie leżało sporo zwykłych dla takiej katastrofy przedmiotów: buty… zawsze jest mnóstwo butów… tu spalony miś, tam zielona torebka… Tylko że większość ludzkich szczątków musieli wydobywać archeolodzy…
Syd podniosła na niego wzrok.
– Był to zresztą jeden z nielicznych wypadków, których NTSB nie rozwiązała… To znaczy nie znaleziono jednoznacznej i bezpośredniej przyczyny…
– Tak, ściśle rzecz biorąc, ta katastrofa należała do czterech nierozwiązanych zagadek, licząc samolot linii TWA, lot numer 800 – przyznał cicho Darwin. – Podejrzewano nagłą lokalną zmianę wiatru. FAA, czyli Urząd Lotnictwa Cywilnego, zalecił zmianę w ustawieniach sterowniczych boeingów 737 dopiero po… Niczym nie potrafiliśmy uzasadnić takiej nagłej i kompletnej utraty kontroli pilota. Kiedy mnie powiadamiali, akurat rozmawiałem z nastolatką która mieszkała w bloku mieszkalnym tuż obok parku, na który runął samolot. No i ta dziewczyna powiedziała mi, że wyglądała akurat przez okno swojego mieszkania na czwartym piętrze i widziała twarze osób w samolocie… Siedzieli głowami do dołu, ponieważ boeing spadał w pozycji pionowej, czyli dziobem w ziemię. Podobno szczegółowo widziała twarze pasażerów, gdyż było już po zmroku i ludzie zapalili sobie światełka do czytania…
– Przestań, proszę cię – jęknęła Sydney. – Wybacz, że zaczęłam ten temat.
Darwin milczał przez chwilę. Odniósł wrażenie, że wraca z jakiejś dalekiej podróży. Tak się w każdym razie czuł. Patrzył na siedzącą przed nim kobietę i uświadamiał sobie z szokiem, że krzyknęła.
– W porządku – zapewnił ją, zwalczając pragnienie pogładzenia Syd po ręce, którą położyła na białym obrusie. – W porządku, naprawdę. Od tej pory minęło sporo czasu.
– Dziesięć lat to nie jest wystarczająco długo – odszepnęła kobieta. – Nie w przypadku takiej tragedii. – Odwróciła się do okna i dwoma gniewnymi ruchami ręki starła łzy.
– Rzeczywiście – zgodził się z nią Dar.
Spojrzała na niego ponownie. Wydało mu się, że jej niebieskie oczy wnikają nieskończenie głęboko w jego umysł.
– Mogę spytać o jedną rzecz?
Minor kiwnął głową.
– Dopiero dwa lata po katastrofie odszedłeś z NTSB i przeprowadziłeś się do Kalifornii – powiedziała. – Jak mogłeś… zostać? Kontynuować tę robotę?
– To była moja praca – odparł Darwin. – Byłem w tym dobry.
Sydney Olson bardzo nieznacznie się uśmiechnęła.
– Przeczytałam całe twoje akta, Dar. Wciąż jesteś najlepszym w kraju specjalistą od rekonstrukcji wypadków. Po co zatem współpracujesz ze Stewart Investigations? Wiem, że jesteś całkiem nieźle sytuowany i nie potrzebujesz wielkiej pensji… Ale dlaczego Lawrence i Trudy?
– Lubię ich – odparł. – Larry doprowadza mnie do śmiechu.
***
Do domku Minora przybyli tuż po zachodzie słońca. Zmierzch wisiał w cichym letnim powietrzu jak mało wyrazisty gobelin. Niewielki dom Darwina znajdował się na końcu kilkunastometrowej drogi żwirowej, na południowy wschód od miasteczka Julian, na skraju Rezerwatu Cleveland. Z okien domku rozciągał się widok na rozległe łąki i szerokie, porośnięte trawą doliny na południu. Ponad domem i za nim, aż do skalistego wierzchołka, gęsto rosły sosny żółte i daglezje zielone.
Syd rozglądała się z podziwem.
– Niesamowite! – wołała. – Używałeś określenia „domek”, więc wyobraziłam sobie zbite z sobą kłody i biegające wokół myszy.
Minor zerknął na zadbaną budowlę z kamienia i drewna sekwojowego, okoloną gankiem z widokiem na południe.
– Nie jest stary – odparł. – Ma dopiero sześć lat. Kupiłem tę posiadłość, gdy po raz pierwszy tu przyjechałem. Najpierw mieszkałem w starym wozie służącym do przewozu owiec…
– W wozie służącym do przewozu owiec? – spytała Sydney.
Dar skinął głową.
– Zaraz zobaczysz.
– I założę się, że ten dom zbudowałeś sam.
– Nie bardzo. – Dar zachichotał. – Mam dwie lewe ręce, jeśli chodzi o młotek czy piłę. Większość prac wykonał miejscowy budowniczy… siedemdziesięciolatek nazwiskiem Burt McNamara.
– Mój Boże – zawołała Syd, podchodząc do otwartego ganku przed budynkiem. – Masz nawet jacuzzi.
– Tak, to bardzo przyjemne urządzenie. A stąd jest wspaniały widok. W zimną noc można usiąść w gorącej wodzie i patrzeć na światełka w indiańskim rezerwacie, tam, po drugiej stronie doliny.
Otworzył frontowe drzwi i odsunął się na bok, przepuszczając kobietę jako pierwszą.
– Rozumiem, dlaczego nie masz… zbyt często… gości – mruknęła cicho.
Ostatnie promienie wieczornego światła oświetlały jeden duży pokój. Dar nie podzielił domu (wydzielił jedynie łazienkę) i tylko grupki mebli oraz dywany różniły jeden obszar od innego. Większość ścian zastawiono półkami z książkami, choć gdzieniegdzie wisiały też ogromne oryginalne plakaty francuskie – jeden z nich reklamował jakieś akcesoria dla wędkarzy, prezentując wędkarkę łapiącą z kanoe pstrąga; obraz stylizowany był na lata dwudzieste: czarnobiały, wykonany charakterystyczną śmiałą kreską. W południowo-wschodnim narożniku, pod kwadratowymi oknami o trzydziestocentymetrowym boku, stało duże biurko w kształcie litery „L”. Widok z tego miejsca był wprost zniewalający. Zresztą cała wschodnia ściana składała się z pięknie zaciemnionych zapadającym zmierzchem okien. Większą część zachodniej ściany zajmował olbrzymi kominek, w pobliżu stało kilka wygodnych skórzanych foteli i kanap do siedzenia, a także pojedyncze łóżko, przykryte kocem marki Hudson’s Bay i ustawione tuż za długą kanapą.
– Lubię obserwować ogień z łóżka – wyjaśnił Darwin.
– Jasne – mruknęła Syd.
Minor postawił torby, po czym zdjął dwie latarnie z haków na ścianie.
– Chodź, pokażę ci twoje miejsce w wozie.
Wyprowadził ją na ganek. W coraz bardziej gęstniejącym mroku przeszli jakieś trzydzieści metrów dobrze utrzymaną ścieżką, wzdłuż której w sześciometrowych odstępach stały półmetrowe latarenki z białego kamienia o wyglądzie dalekowschodnich pagód. Dar i Sydney pokonali mały brzozowy zagajnik, po czym znaleźli się na porośniętej bujną trawą polanie. Stał tam wóz.
Wóz był stary i być może kiedyś rzeczywiście służył do przewozu zwierząt, teraz jednak został odnowiony, obudowany drewnem i szkłem oraz dodatkowo wyposażony w mały ganek, siatkowe drzwi, a od strony południowej także w płócienną markizę. Obok niego ustawiono kilka krzeseł w stylu Adirondack; wszystkie obrócono w stronę widoku jeszcze bardziej nieprawdopodobnego niż ten rozciągający się z domku.
Minor przepuścił Syd i kobieta weszła po czterech stopniach, otworzyła drzwi i wkroczyła do niewielkiego pomieszczenia.