– Rakietowe silniki startowe! – zadumał się Cameron, patrząc na długie ślady hamowania. Przeplatały się w kilku miejscach, lecz później znów się rozdzielały i biegły równolegle niczym czarna strzała o dwóch trzonkach, ciągnąca się do odległego kanionu. – Po co właściwie używa się dwóch?
– Dla równowagi – wyjaśnił Dar. – Gdyby facet odpalił tylko jeden, a nie umieściłby go idealnie pośrodku masy el camino, pojazd tylko niczym bączek obracałby się wokół własnej osi, z nieszczęśnikiem w środku.
– Rozumiem – odrzekł sierżant. – Kierowca przywiązał, przykręcił lub przymocował w inny sposób dwa z tych zdobytych od wojska silników rakietowych. Co dalej?
Minor potarł podbródek. Tak bardzo się tu spieszył, że nawet nie zdążył się ogolić.
– Potem poczekał na przerwę w ruchu na drodze i je odpalił. Prawdopodobnie zastosował prosty obwód. Czyli że gdy odpalił silniki, nie mógł ich już powstrzymać. To przecież silniki rakietowe o dużej mocy, jakby miniaturowe wersje tych, które montuje się w wahadłowcach kosmicznych. Odpalasz je i w drogę. Nie ma odwrotu.
– Więc chevrolet zmienił się w wahadłowiec kosmiczny – dokończył Cameron ze zdziwioną miną. Zapatrzył się w odległe o trzy kilometry góry. – Doleciał aż do tej ściany i w nią rąbnął, tak?
– Nie leciał przez całą drogę – oświadczył Dar, włączając laptop i wskazując jakieś obliczenia z zastosowaniem delta-v. – Mogę się tylko domyślać ciśnienia, jakie wyzwoliły te rakiety. Ich płomień stopił tamte fragmenty autostrady i prawdopodobnie wystrzelił kierowcę z siedzenia z prędkością ponad czterystu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Stało się to mniej więcej w punkcie, w którym zaczynają się ślady hamowania. Podejrzewam, że doszło do tego jakieś dwanaście sekund po odpaleniu.
– Piekielna jazda – oszacował Cameron.
– Może dzieciak chciał pobić rekord jazdy na ziemi – zgodził się Minor. – W okolicy miejsca, gdzie stoją słupy telefoniczne, błyskając w ciemnościach jak parkan… gdy oświetlił je płomień z silników rakietowych, nasz chłopiec chyba postanowił zrezygnować. Wtedy wcisnął hamulce.
– Na wiele mu się to przydało – mruknął sierżant. Mówił teraz niemal szeptem.
– Okładziny hamulcowe po prostu się stopiły – przyznał Darwin. – Tak samo bębny hamulcowe. Opony zaczęły się rozpadać. Zauważ, że tak mniej więcej na ostatnich stu metrach ślady na drodze są poprzerywane.
– Hamulce to działały, to zawodziły? – spytał Cameron.
Minor wyczuł w jego głosie nowy ton. Sierżant już przewidywał przyjemność związaną w wielokrotnym opowiadaniem tej historii. Policjanci kochają niezwykłe opowieści o wypadkach drogowych. Dar potrząsnął głową.
– Nie, nie. W tym miejscu stopiło się akurat ogumienie. El camino zrobił kilka skoków po dziewięć, dwanaście metrów każdy, zanim wzniósł się w powietrze.
– Jasna cholera – oświadczył Cameron prawie wesołym tonem.
– Tak – ciągnął Darwin. – Znaki kończą się w momencie, w którym doszło do całkowitego stopienia. Właśnie tam rakietowe silniki startowe doprowadziły do startu pod kątem trzydziestu sześciu stopni. Wzlot el camino musiał wyglądać imponująco.
– Niech mnie szlag. – Sierżant uśmiechnął się. – Więc te rakietki paliły się aż do ściany urwiska?
Minor znów zaprzeczył.
– Przypuszczam, że wypaliły się jakieś piętnaście sekund po starcie. Reszta jazdy młodzieńca była czystym lotem. – Wskazał na mapę GPS na ekranie laptopa, z prostymi równaniami na prawo od łukowatej trajektorii biegnącej od pustyni do ściany kanionu.
– Droga skręca i zaczyna się piąć tam, gdzie uderzył – spostrzegł Cameron.
Darwin skrzywił się nieznacznie. Denerwowało go, gdy ktoś używał czasowników w stronie czynnej na określenie tego typu sytuacji.
– Tak – mruknął. – Nie zrobił skrętu. Tutaj el camino zawirowało w poziomie wokół własnej osi, wykazując stabilność lotu podczas opadania.
– Jak kula wystrzelona z karabinu.
– Dokładnie.
– Jaki twoim zdaniem osiągnął… nie mogę sobie przypomnieć tego słowa… najwyższy punkt?
– Chodzi ci o apogeum? – spytał Dar i zerknął na ekran komputera. – Dotarł prawdopodobnie nie niżej niż na sześćset dziesięć i nie więcej niż osiemset pięćdziesiąt pięć metrów ponad poziom pustyni.
– Cholera jasna – szepnął ponownie Cameron. – Krótka podróż, ale musiała być cholerna.
Darwin potarł ucho.
– Obawiam się, że po około piętnastu sekundach nasz facet z uczestnika zmienił się wyłącznie w biernego widza.
– Co masz na myśli?
Minor dotknął ekranu.
– Twierdzę, że nawet przy najniższym tempie wznoszenia nasz bohater opuszczał asfalt przyciśnięty grawitacją osiemnastu G. Gdyby ważył dziewięćdziesiąt kilo, miałby…
– Miałby na twarzy i piersi odpowiednik ponad półtora tysiąca dodatkowych kilogramów – dokończył sierżant. – O rany! – Nagle w jego radiu zaskrzeczało. – Przepraszam – powiedział. – Muszę odebrać. – Odszedł kilka metrów i wsłuchał się w zgrzyty i trzaski, Darwin tymczasem wyłączył komputer i włożył go do acury. Samochód znowu chodził na jałowym biegu, dzięki czemu działała klimatyzacja. Cameron podszedł bliżej. Jego mina wyglądała na osobliwe skrzyżowanie uśmiechu i grymasu. – Technicy właśnie wykopali w leju kierownicę od el camino – oświadczył cicho. Dar czekał na ciąg dalszy. – Kości palców kierowcy pozostały wbite w plastik – kontynuował. – Głęboko wbite…
Minor wzruszył ramionami. Jego telefon zabrzęczał. Otworzył go, mówiąc do Camerona:
– To właśnie kocham w Kalifornii, Paul. Nie ruszasz się bez komórki. I wszędzie masz zasięg. – Wsłuchiwał się przez chwilę, po czym rzucił: – Będę za dwadzieścia minut. – Prztyknięciem zamknął telefon.
– Czas ruszać do prawdziwej roboty? – spytał Cameron. Teraz szczerze się uśmiechał i wyraźnie zapamiętywał tę frazę, aby w przyszłości powtarzać ją temu i owemu.
Darwin kiwnął głową.
– Dzwonił Lawrence Stewart, mój szef. Ma dla mnie sprawę jeszcze dziwniejszą niż to gówno.
– Semper fi [Semper fi(des) (łac.) – Zawsze wierni; motto marines.] – rzucił Cameron do nikogo w szczególności.
– O seclum insipiens et inficetum [(łac.) – O bezrozumna i prostacka epoko.] – odparował Dar do tej samej widowni.