Policjant powoli pokiwał głową, ale oczywiście nic z tego nie zrozumiał. Cameron zachichotał.
– Czyli temu, kto w najgłupszy sposób zabije sam siebie – wytłumaczył Elroyowi i zerknął na Minora. – W ubiegłym roku dostał ją ten facet w Sacramento, który tak długo potrząsał maszyną do pepsi, aż na niego spadła i go przygniotła, nieprawdaż?
– Nie, to się zdarzyło dwa lata temu – odciął się Dar. – W ubiegłym roku najlepiej się popisał rolnik z Oregonu, który zniecierpliwił się nagle podczas pokrywania gontem dachu własnej stodoły, więc przerzucił linę przez szczyt dachu i kazał swemu dorosłemu synowi przywiązać ją do czegoś stałego. Okazało się, że młody człowiek wybrał tylny zderzak ich pikapa.
Cameron głośno się roześmiał.
– Właśnie, dokładnie tak. A potem jego żona wyszła z domu i pojechała do miasta. Czy faceci od ubezpieczeń samochodowych zapłacili w końcu wdowie?
– Musieli – odpowiedział Darwin. – Najwyraźniej stary miał ten punkt w polisie.
Patrolowy Elroy wykrzywił usta w typowym dla Elvisa uśmiechu, lecz naturalnie nie pojął puenty opowieści.
– Więc rozwiążesz dla nas tę zagadkę? – spytał sierżant.
Minor podrapał się w głowę.
– Macie jakieś teorie?
– Ludzie z Wydziału Ruchu Drogowego uważają że chodzi o nieudaną transakcję narkotykową – stwierdził Cameron.
– Tak – przyznał szybko patrolowy. – Wie pan, el camino znajdował się na tyłach tego dużego wojskowego samolotu transportowego…
– C-130? – wtrącił Dar.
– Tak. – Elroy uśmiechnął się. – Gnojki się poróżniły, wypchnęły chevroleta z transportowca i… bingo. – Wycelował w lej niczym maitre d’hótel wskazujący gościom stolik.
Darwin skinął głową.
– Dobra teoria. Tyle że… skąd handlarze narkotyków wzięliby C-130? I po co mieliby transportować nim el camino? Jaki sens go wypychać? No i dlaczego auto eksplodowało i spaliło się?
– Czyż samochody nie wybuchają zawsze, kiedy spadają z urwisk i klifów? – spytał Elroy z blednącym uśmiechem.
– Tylko w filmach, Mickey, mój chłopcze – rzucił sierżant, po czym odwrócił się do Dara i spytał: – A więc? Chcesz zacząć, zanim zrobi się tu gorąco?
Minor kiwnął głową.
– Dobrze, ale mam dwa warunki. – Cameron uniósł gęste brwi. – Zabierz mnie z powrotem do mojego samochodu i pożycz mi swoje radio.
***
Darwin wyjechał acurą z kanionu i skierował ją na pustynię. Tam przystanął, rozejrzał się przez moment, podjechał jeszcze kawałek, znów się zatrzymał, tym razem patrząc nieco dłużej, po czym zawrócił do pierwszego punktu postoju i ruszył pieszo na pustynię. Po drodze zbierał kamyki i inne leżące tam drobiazgi, wkładając je do kieszeni. Uwiecznił na zdjęciach kilka karłowatych, osobliwie poskręcanych juk oraz piasek, potem wrócił do acury i pstryknął parę ujęć asfaltowej drogi. Pora nadal była wczesna, a ruch nieznaczny – jedynie od czasu do czasu jednopasmową szosą kanionową jechała furgonetka lub pikap. Temperatura na pustyni przekroczyła już jednak dwadzieścia pięć stopni Celsjusza, więc Minor, siedząc w czarnej acurze, pozostawionej na jałowym biegu na żwirowym zakręcie w odległości półtora kilometra od wejścia do kanionu, zdjął kurtkę i włączył klimatyzację. Włączył laptopa, ThinkPada firmy IBM, przegrał z karty pamięci cyfrowego aparatu Hitachi wykonane zdjęcia i przeglądał je przez kilka minut. Później obejrzał krótkie fragmenty wideo, które nakręcił. W końcu uruchomił klawiaturę numeryczną i jakiś czas wstukiwał równania, przerywając na moment, aby aktywować mapę elektroniczną i wyjąć ze skrytki na rękawiczki urządzenie GPS. Dwukrotnie sprawdził odległości, kąty i wysokości, później dokończył obliczenia, zamknął laptopa, odłożył go i połączył się z Cameronem przez pożyczone wcześniej radio. Odkąd opuścił skalny występ, minęło już trzydzieści pięć minut.
Pięć minut później zielonobiały helikopter zawirował mu nad głową i wylądował. Pilot pozostał wewnątrz kabiny, sierżant natomiast wysiadł, poprawił kapelusz i podszedł do acury.
– Gdzie młody Elvis? – spytał Dar.
– Elroy – skorygował sierżant.
– Jak zwał, tak zwał.
– Zostawiłem go. Wystarczy mu ekscytacji na dziś rano. Poza tym zbyt lekceważąco wypowiada się na temat starszych.
– Tak?
– Gdy odszedłeś, nazwał cię arogantem i dupkiem – wyjaśnił Cameron.
Minor uniósł brwi.
– Dupkiem?
Przyjaciel z marines wzruszył ramionami.
– Przepraszam, stary. To nie jest zły chłopak, ale nigdy nie był biedak w wojsku. Typowy przedstawiciel pokolenia X i tak dalej. W dodatku biały. No i ma ostry język. Przepraszam cię za niego.
– Ale żeby dupkiem? – powtórzył Dar.
– Co masz dla mnie? – Cameron był wyraźnie zmęczony i porzucił rozbawiony ton na korzyść bardziej typowej dla siebie irytacji.
– A co dostanę od ciebie za moje rewelacje? – odparował Minor.
– Dozgonną wdzięczność CHP – odwarknął sierżant.
– Domyślam się, że musi mi to wystarczyć. – Darwin popatrzył z ukosa na mały helikopter, który wydawał się migotać, gdy fale gorąca wznosiły się znad autostrady między nim i acurą. – Chociaż nienawidzę latać tymi cholernymi maszynami, muszę ci coś pokazać z góry, więc najlepiej będzie, gdy szybko do niej wsiądziemy.
Cameron wzruszył ramionami.
– Miejsce wypadku?
– Jasne. Nie mam ochoty lecieć znów w kanionie. Powiedz swojemu pilotowi, że wskażę mu kierunek. Niech nie wznosi się wyżej niż sto pięćdziesiąt metrów.
***
Lecieli nad autostradą mniej więcej w odległości ośmiuset metrów na wschód od miejsca, gdzie Dar zostawił zaparkowaną acurę.
– Widziałeś ten zniszczony i nadpalony fragment asfaltu w pobliżu rozjazdu? – spytał Minor przez mikrofon ze słuchawkami.
– Tak, pewnie, teraz go widzę. Rano, kiedy tędy jechałem, było zbyt ciemno. No i co z tego? Autostrada jest podobnie uszkodzona w tysiącu miejsc. Marnie o nią tu dbają.
– Zgadza się – przyznał Darwin. – Ten odcinek drogi wygląda jednak osobliwie. Jakby asfalt się stopił, a następnie ponownie stężał.
Cameron znowu wzruszył ramionami.
– Pustynia, człowieku. Ile ma być dziś stopni? – odwrócił się do pilota.
– Czterdzieści pięć – odparł pilot, ani na moment nie zerkając w ich stronę. Jego skryte za okularami przeciwsłonecznymi oczy skupiały się całkowicie na przyrządach i horyzoncie. – Prawie.
– No tak – mruknął Dar. – Wracajmy więc do mojej acury.
– To wszystko? – spytał Cameron.
– Cierpliwości. – Wznosili się sto metrów nad autostradą. Jakieś kombi pędziło pod nimi na zachód, z obu tylnych okien wystawały dziecięce główki, zadarte i zagapione na helikopter. Acura wyglądała jak czarna świeca woskowa, która stopiła się z gorąca. – Widzisz te ślady hamowania? – spytał Dar.
– Tak, jasne, że widzę – odparł sierżant. – Ale są dwa i pół kilometra od kanionu, czyli ponad trzy kilometry od miejsca wypadku. Twierdzisz, że ktoś stracił panowanie nad kierownicą wpadł tutaj w poślizg, a rozbił się prawie pięć kilometrów stąd, w dodatku na ścianie kanionowej położonej niemal czterdzieści metrów wyżej. Szybki z niego gnojek. – Cameron uśmiechał się, lecz nie wydawał się rozbawiony.
– Długie są te ślady – wyjaśnił Minor, wskazując na równoległe znaki biegnące na zachód.
– Jakieś dzieciaki paliły gumę. Tutaj co kilkaset metrów znajdziesz takie ślady opon. Sam o tym wiesz, Dar. Mamy szczęście, jeśli rano nie natykamy się na małolatów we wraku.
– Zmierzyłem te ślady – kontynuował Minor. – Ciągną się przez pięćset sześćdziesiąt metrów. Jeśli jakiś dzieciak sprawdzał szybkość swojego chevroleta, cholernie długo hamował i zostawił większą część opon na asfalcie. A jeżeli są to ślady hamowania…
– Co chcesz przez to powiedzieć? – przerwał mu Cameron.
– Chodzi mi po prostu o współczynnik tarcia. Nasz el camino próbował się tutaj zatrzymać i nie mógł. Hamulce się stopiły. – Dar włożył rękę do kieszeni, po czym wręczył sierżantowi kilka małych i większych kulek z czegoś, co wyglądało jak stopiona guma.
– Hamulcowe okładziny cierne? – spytał Cameron.
– Raczej resztki, które z nich zostały – odparł Darwin. Dał sierżantowi kilka innych maleńkich kulek, tym razem metalowych. – To z kolei odpryski z powierzchni stopionych bębnów hamulcowych – wyjaśnił. – Na pniach juk rosnących wzdłuż tego odcinka możesz zobaczyć drobiny zarówno sproszkowanej gumy, jak i stopionej stali.
– Chevrolety el camino zawsze miały gówno warte hamulce – zauważył Cameron, przesuwając kulki w ciemnej dłoni.
– Rzeczywiście – zgodził się Minor. – Szczególnie gdy próbujesz wyhamować z jakichś czterystu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.
– Ilu? Czterystu osiemdziesięciu kilometrów?! – zawołał sierżant. Dolna szczęka lekko mu opadła z zaskoczenia.
– Lądujmy – mruknął Darwin. – Wyjaśnię ci wszystko na ziemi.
***
– Sądzę, że zrobił to po zmroku – tłumaczył Minor. – Zapewne nie chciał, żeby ktokolwiek zauważył, jak dołącza rakietowe silniki startowe. Zamontował je na tym rozjeździe, a później…
– Rakietowe silniki startowe?! – powtórzył Cameron. Zdjął kapelusz i palcami starł pot z czoła.
– Dokładnie tak – odparł Darwin. – Mówiąc potocznie, pomocnicze odrzutowe przyspieszacze startu. Są to wielkie samodzielne silniki rakietowe na paliwo stałe. Kiedyś używały ich wojska lotnicze do podrywania z ziemi ciężkich transportowców, szczególnie jeśli pas startowy był zbyt krótki lub ładunek zbyt…
– Wiem, co to są pieprzone odrzutowe przyspieszacze startu – odburknął sierżant. – Pamiętasz, stary? Też byłem w piechocie morskiej. Powiedz mi lepiej, skąd jakiś małoletni ćpun jeżdżący el camino z 1982 roku wziął dwa silniki rakietowe?
Dar wzruszył ramionami.
– Z bazy lotniczej Andrews, leży nieco na północ stąd, albo z Twelve Palms, całkiem niedaleko tą drogą. Tu wokół jest chyba więcej baz wojskowych niż na każdym innym tej wielkości terenie w Stanach. Kto, u diabła, wie, jakie nadwyżki żołnierze wyprzedają albo wymieniają na boku.