Darwin całe poprzednie popołudnie i wieczór przygotowywał oba karabiny. W wąwozie na wschód od domku – jar miał nawet do osiemnastu metrów szerokości przy starej kopalni złota, ale zwężał się powyżej, przy potencjalnych stanowiskach snajperskich, do niecałych sześciu metrów – wystrzelił kilkaset nabojów zarówno ze starego, samopowtarzalnego M40, jak i z pożyczonej „lekkiej pięćdziesiątki”.
Wziął też nowy nabytek: kupioną za 3295 dolarów lornetkę Leica Geovid BDII z wbudowanym laserowym dalmierzem i dwukrotnie sprawdził nią pasmo wzniesień oraz cele odległe o dziewięćdziesiąt metrów, dwieście osiemdziesiąt, sześćset oraz o kilometr. Minor myślał czasem w metrach, częściej jednak najpierw obliczał wszystko w jardach, jak snajperzy za dawnych lat. Cieszył się, że jego wzrokowe szacunki dystansu za każdym razem odbiegają od pomiarów laserowego czytnika najwyżej o półtora metra. Dalmierz leiki miał zagwarantowaną dokładność do metra przy odległości nie przekraczającej kilometra.
Chociaż Dar w ostatnich kilku latach od czasu do czasu strzelał na strzelnicy z M40, czyli zmodyfikowanego myśliwskiego Remingtona 700, musiał właściwie na nowo zaznajomić się z karabinem. Gdy był bardzo młody, podczas szkolenia w marines, odkryto, że ma wzrok dwa razy lepszy niż większość osób, czyli że widział na przykład z odległości dwustu metrów tak doskonale jak większość osób z odległości o połowę mniejszej. Jeszcze zanim zdecydował się na zaawansowany trening snajperski, na obozie dla rekrutów w bazie Parris Island, uznano go za kandydata na strzelca wyspecjalizowanego. W imię świętej tradycji korpusów marines dobry snajper mógł się specjalizować w jednej z trzech kategorii: zwykłego strzelca, strzelca wyborowego i – bardzo, bardzo rzadko – strzelca wyspecjalizowanego. Minor zakwalifikował się od razu do ostatniej grupy z rekordem dziennym trzystu siedemnastu punktów na możliwe trzysta trzydzieści. Maksymalny wynik był tak rzadki, że zdaniem dowódcy Darwina od czasów drugiej wojny światowej uzyskało go tylko około tuzina marines. A trzysta siedemnaście punktów po raz pierwszy uzyskał pewien żołnierz piechoty morskiej, który później został sławnym pisarzem i biografem.
Doskonały strzelec musiał mieć oczywiście wiele wspaniałych cech: umieć kontrolować oddech, posiadać nadzwyczajny wzrok, cierpliwość, łatwość strzelania z najprzeróżniejszych pozycji, a także umiejętność brania pod uwagę odległości, grawitacji, siły i kierunku wiatru oraz dodatkowych czynników charakterystycznych dla danego strzału. Inną ważną choć niedocenianą cechą była zręczność w regulowaniu paska karabinu, której trudno się było nauczyć, a która przychodziła młodemu Minorowi w sposób absolutnie naturalny. Teraz, prawie trzydzieści lat później, Dar odkrył, że jego wzrok pogorszył się do przeciętnego w kwestii postrzegania szczegółów z oddali, choć nadal dobrze czuł się z bronią bez zastanowienia odpowiednio wyregulował pasek, umiał określić właściwie zasięg, wymierzyć, strzelić bez wahania i celnie z pozycji na brzuchu, w klęku, siedzącej i stojącej. Jednym słowem, poza wzrokiem wszystko pozostawało na najwyższym poziomie.
Tego wtorkowego popołudnia bardzo starannie przygotował M40. Jego zmodyfikowany celownik teleskopowy Redfield pasował do karabinu idealnie. Dar wyregulował kąt uniesienia lufy, biorąc pod uwagę warunki strzeleckie, i sprawdził mechanizm poprawki na wiatr, przesuwając go z lewa na prawo dla skompensowania bocznego działania wiatru na pocisk. Starał się wszystko tak ustawić, aby w odpowiednim momencie trafić dokładnie w środek celu, niezależnie od zasięgu i wiatru. Na szczęście pomagało mu ukształtowanie wąwozu, który blokował wiatry – przeważające tu z kierunku zachodniego – i pozwalał Darowi wyregulować broń przy wszystkich możliwych odległościach i całkowitym braku ruchów powietrza.
Podczas zaawansowanego szkolenia snajperskiego w Quantico i działań operacyjnych w Wietnamie Minor wyznaczył sobie własne wymagania w kwestiach celności. Strzelając pociskami o dużej sile penetracji – takimi, jakich chciał użyć teraz – nie był zadowolony, póki nie trafił wielokrotnie w cel o średnicy dwudziestu milimetrów z odległości stu metrów, w cel o średnicy stu dwudziestu pięciu milimetrów z odległości pięciuset pięćdziesięciu metrów oraz w trzystumilimetrowy z kilometra, i to raz za razem. Ostateczny skutek nie był aż tak idealny, o czym Darwin wiedział, ponieważ kula wystrzelona z M40 przelatywała pięćset pięćdziesiąt metrów mniej więcej jedną sekundę, a kilometr – nieco ponad dwie sekundy. A dwie sekundy w balistyce to wieczność. Przy tak długim locie znaczenie mają wahania wiatru, a jeśli cel się poruszy, traci się wszelkie szanse na celny strzał.
We wtorek Dar spędził pięć godzin, strzelając z M40 we wszystkich czterech pozycjach, czyli na brzuchu, w klęku, w siadzie i na stojąco. Przyjmował pozycję, czując bliskość paska karabinu, dotyk kolby przy policzku; kolby, która stanowiła łącznik pomiędzy policzkiem i kciukiem. Palec wskazujący trzymał na spuście, nie dotykając boku kolby, i oddychał tak spokojnie, że było to niemal niedostrzegalne. W tym momencie zamknął na kilka sekund oczy. Jeśli po otwarciu ich miał krzyżyk na celowniku w tym samym punkcie, co poprzednio, wiedział, że zachował tak zwany naturalny punkt celu.
Najwięcej trudności sprawiło mu odzyskanie kontroli spustu. Nie miał z tym kłopotów, gdy był w marines, ale z doświadczenia na strzelnicy wiedział, że będzie musiał ostro poćwiczyć, zanim przypomni sobie tę umiejętność. Opanowanie spustu polegało na wybraniu odpowiedniego momentu podczas oddychania i równoczesnego wyboru celu, a następnie naciśnięciu spustu o potrzebny dodatkowy milimetr bez najlżejszego nawet poruszenia karabinem. Czynność ta nie była skomplikowana, lecz wymagała pełnego skupienia umysłu, kontroli nad mięśniami i oddechem.
Minor wyregulował M40, po czym wybrał cele na otwartym polu poniżej domku i wystrzelił kilkadziesiąt pocisków przy obecnym wietrze. Tego dnia mocno wiało, a przy stałym wietrze o takiej prędkości – dwudziestu czterech kilometrów na godzinę – pocisk o kalibrze 7,62 milimetra na dystansie dwustu metrów znosiło o 11,43 centymetra od celu, przy pięciuset pięćdziesięciu metrach o pięćdziesiąt centymetrów, a przy odległości równej kilometrowi aż o metr i dwadzieścia dwa centymetry. Tyle że wiatr nigdy nie wiał idealnie równomiernie.
Dar wiedział, że nowe pokolenie snajperów ruszało do bitwy z kieszonkowymi kalkulatorami albo – przy bardziej wyrafinowanych systemach broni – z mikrokomputerami w celownikach z dodanymi elektronicznymi czuj – nikami wiatru.
Uważał, że takie udogodnienie powoduje u strzelców zanik instynktu i stępienie podstawowych zmysłów. On sam podczas szkolenia nauczył się mierzyć prędkość wiatru. Poniżej pięciu kilometrów na godzinę trudno było coś zauważyć, chyba że po unoszącym się dymie. Powiew od ośmiu do trzynastu kilometrów na godzinę utrzymywał liście drzew w stałym ruchu. Darwin umiał ocenić siłę wiatru już po rodzaju dźwięku, jaki wydawały poruszające się konary otaczających domek sosen i daglezji. Wiatr pomiędzy trzynastoma a dziewiętnastoma kilometrami na godzinę tworzył zawirowania pyłu i drobnego piasku, potrząsał mocniej liśćmi. Podczas nieco silniejszego podmuchu, dochodzącego do dwudziestu ośmiu kilometrów na godzinę, niewysokie brzózki na otwartym terenie niemal nie przestawały się poruszać.
Minor wiedział instynktownie, już nawet jako młokos szkolący się na snajpera, że prędkość wiatru stanowi jedynie część tego równania. Należało wyczuć i wziąć pod uwagę również kierunek wiatru. Lekki wiatr boczny z godziny ósmej, dziewiątej i dziesiątej oraz drugiej, trzeciej i czwartej otrzymywał w równaniu pełną wartość, natomiast wiatr ukośny z godziny pierwszej, piątej, siódmej i jedenastej – tylko połowę wartości, toteż na przykład wiatr wiejący z prędkością jedenastu kilometrów na godzinę na pozycji dziewięć podczas regulacji bocznej celownika liczył się dla Darwina jako wiatr wiejący z prędkością pięć i pół kilometra na godzinę. Jeżeli natomiast wiatr wiał bezpośrednio w pozycję strzelecką Dara albo z tyłu – czyli z godziny szóstej albo dwunastej – pocisk leciał po prostu nieco szybciej przy wietrze z tyłu lub nieco wolniej przy wietrze z przodu. Latanie szybowcem wyczynowym wyostrzyło mu jeszcze umiejętność wyczuwania prędkości wiatru i jego kierunku.
Gdy wzięło się pod uwagę czynniki zasięgu i wiatru, najlepiej w mikrosekundach, trzeba było użyć starego wzoru strzelców wyborowych marines, wyrażonego w setkach jardów pomnożonych przez prędkość wiatru w milach na godzinę, podzielonego przez piętnaście i zamienionego na metry. Mimo upływu tak wielu lat Dar potrafił wykonać takie obliczenie natychmiast, wręcz instynktownie.
Leżąc lub klęcząc na długim, trawiastym terenie przez całe wtorkowe popołudnie, zerkał stale na maleńki monitor wideo zestrojony z kamerą obok domku. Chciał mieć pewność, że nikt nie przyjedzie tutaj podczas jego ćwiczeń. Czasami w uszytym przez siebie maskującym stroju ze skrawków, czasami w zielonych spodniach i koszulce polo, strzelał do różnych celów, koncentrował się na osiągnięciu minuty kątowej, czyli strzale w koło o średnicy dwu i pół centymetra ze stu metrów, oraz próbie uzyskania wyników jeszcze dokładniejszych. Nawet gdy zyskiwał taki efekt regularnie – przy lekko porywistym wietrze i uprzednio obliczonym zasięgu – pamiętał o jednej ważnej kwestii: te cele to tylko krzyżyki na papierze!
***
Tuż przed zmierzchem w środowy wieczór wszystkich ludzi z FBI przebywających wokół kryjówki Rosjan postawiono w stan pełnej gotowości. Do tej pory ośmiu snajperów ubranych w maskujące stroje zakradło się pod dom na odległość niecałych stu pięćdziesięciu metrów z trzech stron posiadłości, czyli z wyjątkiem tej od ulicy. Trzech spośród tych snajperów czekało w wysokiej trawie niecałe pięć metrów od przyciętych trawników.
Wcześniej, o godzinie szesnastej trzydzieści, u Rosjan zadzwonił telefon. Federalne Biuro Śledcze podsłuchało i nagrało rozmowę.
– Pańskie pranie jest, gotowe, panie Yale.
– W porządku – brzmiała odpowiedź, najprawdopodobniej Gregora Yaponchika.
Specjaliście z FBI w ciągu kilku sekund ustalili, że dzwoniono z pewnej pralni chemicznej w Pasadenie. Warren polecił wybrać ten numer jednemu z agentów i spytać, czy pranie pana Yale’a jest już gotowe. Właściciel pralni potwierdził i dodał, że właśnie przekazał telefonicznie tę informację panu Yale. Przeprosił, że nie jest w stanie dostarczyć prania, wyjaśnił jednak, że nie odwożą wyczyszczonej odzieży tak daleko na północ od Pasadeny. Agent zapewnił właściciela, że rozumie.