Литмир - Электронная Библиотека

– Tacy ludzie doskonale potrafią znikać, ilekroć tylko zechcą, pani Olson. Wie pani o tym. Tak żyją. Tak żył mój syn. A teraz zniknął na dobre i nie przywróci go do życia nic, co zrobię, ani nic, czego pani się dowie.

Zerwał się na równe nogi, bardzo szybko jak na sześćdziesięciolatka (co nie umknęło uwagi Dara) podszedł do magnetowidu, wyjął kasetę, oddał ją Sydney, po czym otworzył drzwi biura.

– A teraz, jeśli nie mogę państwu pomóc w żaden inny sposób…

Minor i Syd wstali i ruszyli do drzwi.

– Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie interesuje – powiedziała Sydney. – Chodzi mi o pańskie wsparcie dla Pomocników Bezbronnych.

Ciemne brwi Trace’a podniosły się tak wysoko, że niemal ułożyły się w pionowe wykrzykniki.

– Co takiego? Proszę mi wybaczyć szczerość, pani Olson, ale co ta sprawa ma wspólnego z czymkolwiek, do ciężkiej cholery?

– Wsparł pan tę organizację dużą kwotą w ubiegłym roku – ciągnęła Sydney. – Ile tego było?

– Nie mam pojęcia – odparł prawnik. – Musi pani spytać mojego księgowego.

– Ćwierć miliona dolarów, zdaje mi się – powiedziała Syd.

– Na pewno ma pani rację – mruknął adwokat, otwierając szerzej drzwi. – Jest pani dobrą śledczą pani Olson. Jeśli jednak chce pani dokonać dalszych rachunków, zwierzę się pani, że moja żona i ja działamy dla… i wspieramy co najmniej dwanaście różnych instytucji charytatywnych. O którą pani pytała?

– O Pomocników Bezbronnych – powtórzyła Sydney.

– Tak. Pomocnicy Bezbronnych służą społeczności latynoskiej – wyjaśnił Dallas Trace. – Może dodatkowo zdziwię panią gdy powiem, że działam pro publico bono dla społeczności latynoskiej w naszym stanie… Szczególnie dla tych biednych imigrantów, którzy są stale prześladowani, nieczęsto zresztą prześladowani przez biuro prokuratora stanowego.

– Zdaję sobie sprawę z rozmiarów filantropii, jakiej oddajecie się pan i pani Trace – odrzekła Syd. – Jest pan hojnym człowiekiem, mecenasie. I poświęcił nam pan mnóstwo swego czasu. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Wyciągnęła do niego rękę. Zaskoczony adwokat zawahał się, po czym uścisnął dłoń najpierw jej, potem Darowi.

Kiedy znaleźli się na podziemnym parkingu, Minor powiedział do Sydney:

– To było interesujące. Dokąd teraz?

– Czeka nas jeszcze jeden przystanek – odparła kobieta.

***

Minęło sporo czasu od ostatniej wizyty Darwina w Centrum Medycznym Hrabstwa Los Angeles. Był to największy szpital w całym hrabstwie i nadal się rozrastał; w rozbudowie były właśnie oba jego skrzydła. Syd znalazła miejsce do zaparkowania na szóstym piętrze wielopoziomowego parkingu.

Szpital pachniał tak jak wszystkie tego typu instytucje, miał identycznie marne oświetlenie – tę fluorescencyjną poświatę, która przywodzi na myśl gnijącą roślinność i zdaje się oświetlać całą krew pod skórą. Wypełniały go też typowe dla szpitali odgłosy: dźwięki kaszlu, szum słabych szeptów, śmiech pielęgniarek, dzwonki telefonów i pagerów lekarzy, tarcie gumowych podeszew o linoleum. Dar nienawidził szpitali.

Sydney ciągnęła go kolejnymi korytarzami, jakby oprowadzała po budynku. Pokazywała odznakę śledczej i zyskiwała dostęp do wszystkich izb przyjęć, sal nagłych przypadków, oddziałów intensywnej opieki medycznej, porodówek i sal pacjentów. Weszła nawet do umywalni przedoperacyjnej na bloku chirurgicznym.

Darwin całkiem szybko pojął cel tej wędrówki. Oprócz lekarzy, pielęgniarek, stażystów, sanitariuszy, studentów wolontariuszy, strażników, pracowników administracji, pacjentów i gości po terenie kręciło się jeszcze sporo rzucających się w oczy innych osób: mężczyzn i kobiet w białych marynarkach ozdobionych kolorowymi naszywkami. Naszywki składały się z czerwonego krzyża, medycznego symbolu na ciemnoniebieskim tle, okrągłej naszywki naramiennej, przedstawiającej orła z gałązką oliwną (ta ostatnia skojarzyła się Darowi z astronautami Apolla) oraz flagi amerykańskiej. Najbardziej widoczne były jednak dwie wielkie czerwone litery – „P” i „B” – otoczone błękitnym kwadratem i naszyte na lewej piersi marynarki. Między literami znajdował się znacznie od nich mniejszy złoty krzyżyk.

„Krucyfiks między dwiema literkami z brzuszkami” – pomyślał Darwin.

Znaleźli się w poczekalni przy jednej z sal nagłych przypadków, gdy Minor skojarzył te litery z niedawną rozmową. Personel w marynarkach z „PB” pchał wózki załadowane czasopismami, sokami owocowymi i pluszowymi misiami. Potem dostrzegli w jednej ze szpitalnych kaplic dwie kobiety w tych samych białych marynarkach. Trzymały, ściskały i pocieszały dziko płaczącą Latynoskę. Ludzie w marynarkach z „PB” byli na oddziałach intensywnej opieki medycznej, szepcząc coś – po hiszpańsku, jak zapamiętał sobie Minor – osobom najpoważniej chorym lub rannym. Byli też tutaj, w poczekalni przy izbie przyjęć, gdzie jedna młoda Latynoska w marynarce z „PB” uspokajała właśnie kilkuosobową rodzinę. Darwin podsłuchał parę zdań i zrozumiał, iż członkowie rodziny są meksykańskimi imigrantami i żadne z nich nie ma zielonej karty. Córka meksykańskiego małżeństwa, która wyglądała mniej więcej na osiem lat, złamała sobie rękę. Rękę opatrzono, mimo to matka histeryzowała, a ojciec dosłownie wyłamywał sobie palce, niemowlę płakało, a młodszy brat dziewczynki miał łzy w oczach i w każdej chwili mógł się rozpłakać. Dar pojął, że Meksykanie najbardziej bali się deportacji, ponieważ musieli przyjść do szpitala. Kobieta zapewniała ich jednak doskonałym, szybkim hiszpańskim, że nic takiego im się nie przydarzy, gdyż byłoby to wbrew prawu. Dodawała, że z tej sprawy nie będzie nawet raportu. Jej zdaniem mogli iść do domu bez lęku, a rano powinni po prostu zadzwonić na gorącą linię Pomocników Bezbronnych, gdzie otrzymają dalsze instrukcje i pomoc, dzięki której zostaną w Stanach cali, zdrowi i zadowoleni.

– Pomocnicy Bezbronnych – oświadczył Minor cicho, kiedy kierowali się do części parkingowo-garażowej.

– Tak – przyznała Syd. – Podczas naszego małego obchodu naliczyłam trzydziestu sześciu reprezentantów tej organizacji.

– A więc?

– Są ich tysiące, naprawdę tysiące. Tysiące ochotników współdziałających z Pomocnikami Bezbronnych w hrabstwie Los Angeles. Znajdziesz ich w każdym szpitalu. Zapanowała na nich wręcz moda. Ochotniczkami chętnie zostają gwiazdy filmowe i klientki Rodeo Drive. Ofiarowują swój czas, o ile mówią wystarczająco dobrze po hiszpańsku. Ostatnio organizacja zaczęła nawet rozszerzać działalność. Chce służyć również Wietnamczykom, Kambodżanom, Chińczykom i innym nacjom.

– No więc?

– Pomocnicy zaczęli działać jako mała katolicka organizacja dobroczynna – ciągnęła Sydney – a teraz rozrośli się w ogromną niedochodową maszynerię. Kościół znalazł trzeciorzędnego latynoskiego prawnika, który zajmuje się administracją chociaż obecnie Pomocnicy nie mają już chyba nic wspólnego z kościołem katolickim. Tak czy owak, można ich znaleźć we wszystkich szpitalach i ośrodkach zdrowia San Diego, Sacramento, na całej linii południowo-zachodniego Wybrzeża, a od ubiegłego roku także w Phoenix, Flagstaff, Las Vegas, Portland, Eugene, Seattle. Nawet w Billings, w stanie Montana… Za rok staną się organizacją ogólnokrajową.

– No dobrze. I co z tego?

– Oni wszyscy stanowią część tego, co nas interesuje, Dar. Należą do tego ogromnego i potężnego syndykatu, związanego z gangami ubezpieczeniowymi. Pomocnicy rekrutują imigrantów z całego kraju i pokazują im, jak można zarobić pieniądze: poprzez wypadki na budowach i w fabrykach, fingowane kraksy samochodowe i zwyczajne stłuczki.

– No i? – powtórzył Dar, kiedy znaleźli się w rozgrzanych samochodzie. Włączyli klimatyzację i ruszyli ku autostradzie. – Nie mówisz mi nic nowego. Odkąd powstały wielkie firmy ubezpieczeniowe, pozywanie ich do sądu zmieniło się w prawdziwy interes. Odszkodowania są dla imigrantów najszybszym sposobem wzbogacenia się w Ameryce. Przed Meksykanami i Azjatami roszczenia wysuwali Irlandczycy, Niemcy i im podobni. Dla mnie to nic nowego.

– Nowa jest skala, Darwinie – wyjaśniła Syd. – Nie mówimy o nieuczciwych klinikach, które zaciągają długi i znikają następnego dnia, ani o kilku tuzinach oszustów, których kaptuje jeden naganiacz czy dwóch. Dar, ja mówię o prawdziwej przestępczości, o zbrodni zorganizowanej na skalę kolumbijskiej mafii narkotykowej i jej działających w Stanach dealerów. – Kiwnęła głową za siebie, ku szpitalowi, od którego już się oddalali. – Lekarze i chirurdzy… prawdziwi lekarze i chirurdzy… sami oddają swoich pacjentów w ręce Pomocników Bezbronnych. Chcą dla nich dobrze. Nawet cholerny meksykański konsulat kieruje ludzi do tej organizacji.

– Rzeczywiście, w ten sposób łatwo rekrutować chętnych do fałszywych wypadków – przyznał Minor, przyglądając się wielkim, przyciśniętym do siebie domom, które stały wzdłuż drogi. – Duża sprawa.

– Sprawa warta wiele setek miliardów dolarów rocznie – powiedziała Sydney z naciskiem. – Zamierzam ustalić, kto za tym wszystkim stoi. Kto organizuje tę potworność.

Dar przypatrzył się jej i od razu zrozumiał, że kobieta jest równie rozgniewana jak on sam. Do tej pory sytuacja wydawała mu się dość zabawna. Pozwalał jej pełnić rolę swojego ochroniarza, pozwalał jej wystawiać się niczym przynęta w Parku Jurajskim, pokazywał jej swoje zabawne małe kraksy, a ona dorzucała własne opowieści… Grał Watsona, a ona była Sherlockiem Holmesem.

– Sądzisz, że stoi za tym Dallas Trace – spytał – prawdopodobnie najsławniejszy prawnik Ameryki? Główny konsultant telewizji CNN? Ten nadęty dupek z Newark w południowym Teksasie? Facet w jedwabnych koszulach i rzemykach zamiast krawatów? Naprawdę myślisz, że ktoś tak sławny jak on jest Donem Corleone południowokalifornijskiego naganiania?!

Syd zagryzła wargę.

– Nie wiem. Nie mam pojęcia, Dar. Nic mi tu nie pasuje. Ale wiele faktów prowadzi mnie do niego.

– Uważasz, że Dallas Trace zlecił zabicie własnego syna?

– Nie, lecz…

– I to on w twojej opinii zabił Esposito, Donalda Bordena i tę dziewczynę, Gennie Smiley?

– Nie wiem. Jeżeli…

44
{"b":"96997","o":1}