– Nie – odparł i natychmiast skojarzył paradoks. Chociaż bowiem właściwie powiedział prawdę, w jakimś sensie równocześnie okłamał swą rozmówczynię.
– Z twoich wcześniejszych komentarzy wywnioskowałam, że jesteś przeciwnikiem broni palnej.
– Uważam broń za zgubę Ameryki i jej powód do wstydu – wyjaśnił stanowczo. – Nasz najgorszy grzech od czasów niewolnictwa.
Syd pokiwała głową.
– Ale nie obrazisz się, jeśli zatrzymam swój pistolet?
– Och, ty przecież uosabiasz prawo – odrzekł. – Jesteś przedstawicielką organów ścigania. Powinnaś nosić broń.
Sydney znów pokiwała głową.
– Powiedz mi jednak… Nie masz nawet żadnej broni myśliwskiej? Dubeltówki? Strzelby?
Minor ponownie zaprzeczył.
– Nie w domku. Mam gdzieś na zewnątrz jakąś starą broń…
– Wiesz, jaka jest najlepsza do obrony domu? – spytała Syd. Wypiła łyk whisky, po czym przez moment siedziała nieruchomo, trzymając szklaneczkę w obu rękach.
– Duży pitbull? – zaryzykował Dar.
– Nie. Wielostrzałowa broń myśliwska. Niezależnie od kalibru.
– Cóż, trafienie kogoś z dubeltówki nie wymaga dużej praktyki w strzelaniu do celu – zgodził się Dar.
– Nie tylko o to chodzi – ciągnęła kobieta. – Odgłos samopowtarzalnej strzelby trajkoczącej w ciemnym domu jest absolutnie niesamowity. Byłbyś zdumiony odstraszającym efektem, jaki ten dźwięk może wywrzeć na włamywaczach i innych intruzach.
– Intruzach – powtórzył Dar, sylabizując słowo. – No cóż, jeśli odgłos trajkoczącej strzelby jest taki ważny, w ogóle nie trzeba jej ładować, prawda? – Syd nie odpowiedziała, lecz wnosząc z jej miny, bez wątpienia pogardzała pomysłem trzymania w domu nie naładowanej broni. – Właściwie – dodał Minor – wystarczyłoby głośne nagranie trajkoczącej strzelby, zgadza się?
Sydney odstawiła szklankę i podeszła do biurka Darwina. Na blacie leżało niewiele luźnych kartek, za to stało sporo niezwykłych przycisków do papieru – małe denko tłoka, czaszka jakiegoś małego mięsożercy, szklana kula z Goofym wśród płatków śniegu i jeden zielony nabój do strzelby.
– Kaliber.410. Ma jakieś znaczenie?
Darwin wzruszył ramionami.
– Miałem kiedyś myśliwskiego savage’a kaliber.410 – wyjaśnił cicho. – Prezent. Dał mi go tuż przed śmiercią mój ojciec. Strzelba była prawdziwym antykiem. Zostawiłem ją w Kolorado.
Syd odwróciła nabój i przypatrzyła się mosiężnej końcówce.
– Nie został wystrzelony, chociaż ktoś próbował. Tyle że iglica nie trafiła w spłonkę, nieco się osunęła.
– Zdarzyło mi się to, gdy ostatnim razem próbowałem strzelać z tej broni – przyznał Minor jeszcze ciszej.
– Po raz pierwszy wówczas strzelba nie wypaliła. Sydney stała nieruchomo, trzymając w dłoni nabój i patrząc na Darwina przez długą chwilę, w końcu odłożyła zielony przedmiot na parapet okienny.
– Ten nabój wciąż jest niebezpieczny, wiesz o tym?
– Dar uniósł brwi. – Wiem z twoich akt, że walczyłeś w Wietnamie… W marines. Chyba byłeś wtedy strasznie młody.
– Nie taki wcale młody – odparł Minor. – Ukończyłem college, a później się zaciągnąłem. Wysłali mnie w 1974. Poza tym, w ostatnim roku niewiele mieliśmy do roboty oprócz słuchania wojskowego radia, w którym bez końca opowiadano o aferze Watergate. Albo chodziliśmy po okolicy, szukając M-16 i innej broni, którą porzucali w trakcie ucieczki żołnierze armii północnowietnamskiej.
– Skończyłeś college jako osiemnastolatek – stwierdziła Syd. – Czyżbyś był… cudownym dzieckiem?
– Nie, po prostu zdobywałem niezłe oceny – odparł Dar.
– Dlaczego wstąpiłeś do piechoty morskiej? – naciskała.
– Uwierzysz, jeśli ci powiem, że z sentymentu? – odpowiedział pytaniem Minor. – Mój ojciec był w marines, walczył w prawdziwej wojnie… w II wojnie światowej.
– Wierzę, że twój ojciec był w marines – mruknęła – nie wierzę jednak, że akurat z tego powodu wstąpiłeś do wojska.
„Zgadza się” – pomyślał Darwin, ale na głos powiedział:
– Wiesz, z jednej strony chciałem po prostu swoje odsłużyć, mieć z głowy wojsko, wrócić do Stanów i zacząć studia, z drugiej zaś strony zaciągnąłem się z czystej przekory.
– Jak to? – spytała Sydney. Wypiła już swoją szkocką, więc Dar nalał jej kolejnego drinka, napełniając szklankę na dwa palce.
Zawahał się, po czym zdał sobie sprawę, że zamierza powiedzieć jej prawdę… w każdym razie coś w rodzaju prawdy.
– Jako dziecko miałem obsesję na punkcie starożytnych Greków – zaczął. – Interesowałem się ich historią i kulturą przez cały college, nawet kiedy pisałem pracę z fizyki. Wszyscy studenci, którzy specjalizowali się w naukach humanistycznych, uczyli się o starożytnych Atenach… wiesz, rzeźby, demokracja, Sokrates… Moja obsesja natomiast dotyczyła Sparty.
Kobieta popatrzyła na niego porozumiewawczo.
– Ciekawiła cię wojna?
Darwin potrząsnął głową.
– Nie, nie, nie wojna, chociaż uważamy Spartan przede wszystkim za wojowników. Byli też jedynym znanym mi społeczeństwem, które badało strach. To oni odkryli fobie. Ich szkolenie… które rozpoczynali w bardzo młodym wieku… skupiało się między innymi na rozpoznaniu strachu, z greckiego fobos, i pokonywaniu go. Odkryli nawet, że niektóre części ciała są fobosynakteres, czyli kumulują strach, i uczyli młodych mężczyzn, przyszłych wojowników, wprowadzać się w umysłowy i cielesny stan zwany afobia.
– Czyli nieustraszoności – przetłumaczyła Syd.
Dar zmarszczył brwi.
– I tak, i nie – odrzekł. – Istnieją różne formy waleczności. Nordycki berserk albo japoński samuraj po prostu wpadali w ślepy szał bojowy. Albo pomyśl na przykład o palestyńskim terroryście z bombą. Ci ludzie są naprawdę nieustraszeni, co oznacza, że nie boją się o własne życie. Spartanie jednakże pragnęli czegoś więcej.
– Jaka cecha może być bardziej przydatna dla wojownika niż absolutny brak lęku? – spytała Syd.
– Brak lęku wywołany przez wściekłość lub gniew Spartanie nazywali katalepsis - wyjaśnił Dar. – Dosłownie słowo to oznacza opętanie przez demona lub po prostu utratę kontroli przez umysł. Spartanie pogardzali tym stanem. Afobia, do której dążyli, była czymś innym, działaniem opanowanym, ukierunkowanym, kontrolowanym… Nawet w samym środku bitwy nie dawali się pochłonąć szaleństwu…
– A ty nauczyłeś się tego w marines… W Wietnamie?
– Nie. W każdej sekundzie, którą spędziłem w Wietnamie, towarzyszyło mi śmiertelne przerażenie.
– Często widziałeś tam działania wojenne? – naciskała Sydney, przypatrując mu się z uwagą. – Twoje akta związane z tamtym okresem nadal są poufne. Fakt ten musi chyba coś oznaczać.
– Nic nie znaczy – skłamał. – Gdybym na przykład był wojskowym pisarzem i przepisywał dużo tajnych materiałów, do dziś w ogóle nie otrzymałabyś dostępu do moich plików.
– A byłeś wojskowym pisarzem?
Dar wpatrzył się zawartość trzymanej w obu dłoniach szklanicy ze szkocką.
– Nie przez cały czas.
– Byłeś więc świadkiem walk?
– Widziałem wystarczająco wiele rzeczy, których na pewno nigdy więcej nie chciałbym zobaczyć – wyjaśnił zgodnie z prawdą.
– Dobrze sobie radzisz z bronią – zauważyła, zmierzając do sedna. Darwin skrzywił się i wypił duży łyk whisky. – Jakiego rodzaju karabiny mieliście w marines? – spytała.
– Różne – odparł. Nie miał ochoty rozmawiać o broni palnej.
– Zatem M-16 – podsumowała Syd.
– Którym to M-16 zdarzało się zacinać, jeżeli nie zostały idealnie wyczyszczone – mruknął nieco nieszczerze. Nie poznał zresztą w Wietnamie M-16. Jego obserwator strzelał z wyborowej wersji M-14, czyli starszego typu, do którego pasowały pociski kaliber 7,62 milimetra; tych samych używały samopowtarzalne karabiny Remington 700 M40, na których szkolił się Minor. A szkolenie przeszedł staranne – oddawał sto dwadzieścia strzałów dziennie, sześć dni w tygodniu, aż trafiał ruchomy cel wielkości człowieka z pięciuset metrów, a nieruchomy cel tej samej wielkości z kilometra. Dopił szkocką. – Jeśli próbujesz wcisnąć mi pistolet, nie wysilaj się, moja droga. Nienawidzę broni i już.
– Nawet wtedy, kiedy usiłuje cię zabić rosyjska mafia?
– Raczej już próbowali mnie zabić i im się nie udało – poprawił ją Dar. – Poza tym ciągle uważam, że pewnie pomylili mnie z kimś innym.
Kobieta pokiwała głową.
– Ale umiesz się obchodzić z bronią – naciskała. – Nauczono cię, co trzeba zrobić, jeśli pocisk nie wypali…
Minor przypatrywał jej się przez chwilę.
– Wycelować broń w bezpieczny, neutralny cel i czekać. Karabin może bowiem w każdej chwili wypalić bez ostrzeżenia.
Sydney wskazała na nabój do czterystadziesiątki.
– Czy nie powinniśmy go wyrzucić?
– Nie – odparł Darwin.
***
Dopijali ostatnią szklaneczkę whisky i patrzyli w ogień. W pokoju unosił się aromatyczny dym, zmieszany z ostrym zapachem whisky. Towarzyszące im obojgu na początku rozmowy napięcie teraz prawie zniknęło. Gawędzili swobodnie o sprawach zawodowych.
– Słyszałeś o wytycznej ostatniego członka rady Amerykańskiej Agencji do spraw Bezpieczeństwa Ruchu na Autostradach? – zapytała Syd.
Minor zachichotał.
– Oczywiście. Od tej pory nie wolno nam używać słowa „wypadek” ani w żadnych oficjalnych raportach, ani w korespondencji, ani nawet we własnych notatkach.
– Czy taka wytyczna nie wydaje ci się trochę dziwna?
– Bynajmniej – odparł Darwin. W tym momencie w kominku pękła głośno kłoda i skruszyła się w rozżarzone drzazgi. Dar zerknął na sekundę w tamtą stronę, po czym wrócił spojrzeniem do swojej towarzyszki. W blasku ognia twarz Syd wydawała się młodsza i łagodniejsza, a jej żywe, inteligentne oczy połyskiwały wesoło. – Musisz zrozumieć ich podejście – stwierdził. – Ich zdaniem każdego wypadku można uniknąć. A zatem żaden nie powinien się wydarzyć. Dlatego nie wolno nam używać słowa „wypadek”… ponieważ w jakimś sensie wypadki po prostu nie istnieją. Trzeba użyć omówienia i nazwać całe zdarzenie kraksą, zajściem albo jeszcze inaczej.