Литмир - Электронная Библиотека

– Zgadzasz się ze stwierdzeniem, że każdego wypadku można uniknąć? – wtrąciła Sydney.

Dar zaśmiał się serdecznie.

– Każdy, kto kiedykolwiek badał… czy to katastrofę wahadłowca kosmicznego, czy też zwykłą stłuczkę spowodowaną przez biednego kretyna, który ruszył na żółtym świetle, toteż ktoś przypadkiem na niego najechał… wie, że tych wypadków nie można było uniknąć. Mało tego, one były wręcz nieuniknione!

– Jak to? – spytała Syd.

Dar przez chwilę patrzył na nią bez słowa.

– Po prostu się zdarzyły. Prawdopodobieństwo serii zdarzeń, które doprowadziły do danego wypadku, może wynosić tysiąc do jednego albo milion do jednego, kiedy jednak wszystkie te zdarzenia dojdą do skutku… we właściwej kolejności, wypadek będzie w stu procentach nieunikniony. – Kobieta skinęła głową, chociaż nie wyglądała na przekonaną. – W porządku – podjął Minor – weźmy na przykład katastrofę Challengera. NASA okazała się w nim swego rodzaju nieostrożnym kierowcą, który rusza na żółtym świetle. Taki manewr może się udać raz, pięć razy, a może nawet dwadzieścia pięć razy… zatem dość szybko dochodzi się do wniosku, że jest naturalny i bezpieczny. Jeśli jednak ciągle go powtarzasz, ryzyko, że w końcu uderzy w ciebie inny kierowca, który wyznaje na skrzyżowaniu identyczną filozofię, zwiększa się, aż staje się prawie stuprocentowe.

– Na czym polegało dodatkowe ryzyko w przypadku NASA?

Darwin wzruszył ramionami.

– Komisja dość dobrze wszystko udokumentowała. Specjaliści z NASA zostali powiadomieni o wadliwości uszczelek, które mogły twardnieć w niskiej temperaturze. W dodatku pogoda była niesprzyjająca, a wyrzutnia oblodzona. Tym niemniej wahadłowiec wystrzelono. Doszło do zaniedbań technicznych, pracownicy NASA pogwałcili przynajmniej dwadzieścia własnych zakazów. Ale na pokładzie była nauczycielka i ludzie ci pragnęli wysłać ją na orbitę, dzięki czemu prezydent Reagan mógłby wspomnieć o tym fakcie w swoim wieczornym przemówieniu. No i zwiększyli ryzyko.

– Wierzysz zatem w ryzyko i szczęście? – upewniła się Sydney. – Wierzysz w takie rzeczy?

Przyjrzał jej się z zainteresowaniem.

– Zadajesz mi pytanie filozoficzne, droga Syd?

– Jestem po prostu ciekawa – odparła, przełknąwszy ostatni haust whisky. – Widujesz tak wiele wypadków, kraks i katastrof, tak wiele śmierci. Zastanawiam się, jaki masz do całej sprawy stosunek.

Minor rozmyślał nad jej pytaniem przez moment.

– Stoicki, jak sądzę – odrzekł w końcu. – Zgodny z teorią Epikteta, Marka Aureliusza i im podobnym. – Zachichotał. – Raz tylko czułem się wystarczająco politycznie nastawiony do świata, żeby pojechać do Waszyngtonu i rzucić cegłą w Biały Dom. A było to wtedy, gdy Bill Clinton, spytany o najważniejszą książkę, jaką ostatnio przeczytał, odpowiedział: „Rozmyślania Marka Aureliusza”. – Znów zachichotał. – Ta rządzona przez miłość masa pragnień, że tak sparafrazuję cesarza.

– Ale w co ty wierzysz? – naciskała Syd. – Poza stoickimi poglądami… jakie są twoje? – Przerwała na moment, po czym cicho zacytowała: „Dla istoty racjonalnej niemożliwe do zniesienia jest tylko to, co irracjonalne. Wszystko, co racjonalne, istota owa zawsze potrafi znieść. A zatem i wszelkie ciosy potrafi ona wytrzymać”.

Dar zagapił się na nią.

– Cytujesz Epikteta?

– Jak więc określiłbyś swoją filozofię? – powtórzyła Sydney.

Minor odstawił pustą szklankę, splótł palce i opuszkami dotknął dolnej wargi. W zagasającym ogniu rozkruszyła się kolejna kłoda i żar na nowo się rozjarzył.

– Kilka lat temu przyjechał z wizytą starszy brat Larry’ego, pisarz, który mieszkał w Montanie do czasu rozpadu swojego małżeństwa. Trochę go wtedy poznałem, a później widziałem w telewizji wywiad, którego udzielił. W tym wywiadzie zapytano go o jego filozofię. A musisz wiedzieć, że napisał akurat powieść, w której sporo było o katolicyzmie. Dziennikarz usiłował skłonić nieszczęśnika do publicznego przedstawienia jego światopoglądu. – Syd w milczeniu czekała na dalszy ciąg. – Więc brat Larry’ego… na imię ma Dale… przeżywał wtedy trudny okres. W odpowiedzi na pytanie zacytował Johna Updike’a. Cytat brzmiał mniej więcej tak: „Nie jestem ani muzykalny, ani wierzący. Gdy kładę palce na klawiszach, nigdy nie wierzę, że usłyszę akord”.

– To smutne – oświadczyła po długiej chwili jego towarzyszka.

Dar uśmiechnął się.

– To była tylko wypowiedź brata Larry’ego, który cytował innego pisarza… Nie powiedziałem, że ja wyznaję podobne poglądy. Podpisuję się raczej pod „brzytwą Ockhama”.

– Williama Ockhama – przerwała mu Sydney. – Który wiek… piętnasty?

– Czternasty – poprawił ją Darwin.

– Maksyma, zgodnie z którą – kontynuowała kobieta – podczas wyjaśniania jakiegoś problemu nie należy bez potrzeby mnożyć założeń i tez.

– Albo inaczej mówiąc – dodał Dar – wśród równych sobie rozwiązań najwłaściwsze jest zwykle to najprostsze.

– Zasady out, uprowadzenie przez Obcych – roześmiała się Syd.

– Strefa Pięćdziesiąta Pierwsza, kaput – odparował Darwin.

– Spisek przeciw Kennedy’emu… adios - odcięła się Sydney, a jej uśmiech się rozszerzył.

– Oliver Stone, bye bye - zgodził się Dar.

Syd przez chwilę milczała.

– Wiedziałeś, że jesteś słynny dzięki „ostrzu Darwina”?

– Dzięki czemu? – spytał, mrugając z zaskoczenia.

– Chodzi o jakąś twoją wypowiedź sprzed kilku lat… Sądzę, że ze spotkania Amerykańskiego Stowarzyszenia Inspektorów Ubezpieczeniowych.

– O Chryste! – jęknął Dar, zakrywając dłońmi oczy.

– W swojej wypowiedzi nawiązałeś właśnie do „brzytwy Ockhama” – wyjaśniła. – Zdaje mi się, że powiedziałeś: „…Wśród równych sobie rozwiązań najprostsze jest zwykle najgłupsze”.

– Co jest głupio oczywiste – mruknął Darwin.

Sydney powoli pokiwała głową.

– Tak, tak, wiem, co mówiłeś. Przypomnieli mi się teraz faceci w pikapie, którzy próbowali spektakularnie przerwać tamten koncert rockowy…

Dar przyjrzał się nagle oczekującemu na przegląd wypełnionemu aktami, stosem dyskietek i napędów typu zip pudłu.

– Wiesz, może źle szukamy w naszych plikach – zauważył. Kobieta podniosła głowę. – Może niewłaściwe jest nasze założenie. Może nie chodzi o jakieś moje śledztwo w sprawie głupiego wypadku… nawet śmiertelnego – powiedział. – Może czymś innym przyciągnąłem uwagę jakiegoś przestępcy. Weźmy na przykład morderstwo…

– Czy rozwiązałeś ostatnio tajemnicę jakiegoś morderstwa? – Sydney weszła mu w słowo. – Oprócz sprawy nabitego na pręty nieszczęsnego Phonga? – Darwin skinął głową. – Opowiesz mi o tym? – poprosiła.

Minor zerknął na zegarek.

– Tak. Jutro.

– Ty draniu – mruknęła, choć z uśmiechem. Po chwili dorzuciła: – Dzięki za szkocką. – Dar odprowadził ją do drzwi. Sydney zatrzymała się w progu, a Darwinowi przemknęła przez głowę nagła, dzika myśl, że kobieta zamierza go pocałować. – No dobrze, idę spać w moim cudownym wozie – stwierdziła. – Ale skąd będę wiedziała, że napadli cię przestępcy i tkwisz po uszy w kłopotach?

Minor sięgnął pod ciężki płaszcz wiszący na ściennym haku i zdjął duży, jaskrawo pomarańczowy gwizdek na sznurku.

– Służy piechurom, którzy podczas wycieczki zgubią się w lesie. Jego przeklęty gwizd słychać na dobre trzy kilometry.

– Przypomina gwizdek dla potencjalnych ofiar gwałtu – zauważyła Syd.

– Właśnie.

– No cóż, jeśli zatem zjawią się dziś wieczorem jacyś mordercy, po prostu zagwiżdż. – Zawahała się i Minor dostrzegł w jej niebieskich oczach przekorny błysk. – „Umiesz gwizdać, prawda, Steve?”.

Dar wyszczerzył zęby. Dziewiętnastoletnia Lauren Bacall zadała to pytanie Humphreyowi Bogartowi w Mieć i nie mieć. Darwin uwielbiał ten film.

– Taaa – odparł. – Trzeba tylko wsunąć gwizdek między wargi i dmuchnąć.

Śledcza Olson skinęła głową i ruszyła ścieżką, oświetlając sobie drogę latarką. Dmuchała na każdą mijaną latarnię, gasząc je. Minor obserwował ją, aż zniknęła mu z oczu.

33
{"b":"96997","o":1}