– Masz go?
– Na czwórce. Chwytak gotów?
– Gotów. Uważaj tylko, żeby nie zrobił żadnej sztuczki.
– Nic nie zrobi!
– Zostało nam 59 sekund.
– Wystarczy…
Nośnik wykonał półobrót, od celu polowania dzieliło go nie więcej niż piętnaście metrów. Pościg trwał już około kwadransa, ale dopiero teraz udało im się podejść tak blisko. Ścigany, mężczyzna koło trzydziestki, o ogorzałej twarzy, w mocno znoszonym skafandrze i elektromagnetycznych butach, przywarł u dolnego wspornika szesnastej gałęzi. Gdyby przed chwilą skręcił w prawo, mógłby zanurkować w kanał wentylacyjny, poszedł jednak w lewo i praktycznie stracił ostatnią możliwość ucieczki. Zresztą, i kanał okazałby się pułapką. Trzech komandosów – gałęźnych z drugiej jednostki, którzy przed pięcioma minutami wylądowali na szesnastce, czekało na niego cierpliwie przy komunikadzie.
– Uwaga, przełączam na program!
– Jest program!
Dowodzący TUP-er postępował rutyniarsko. Mając przestępcę jak na widelcu i mogąc rąbnąć go „z rękawa”, wolał jednak powierzyć rozgrywkę automatowi. Wiadomo, komputer w walce jest szybszy, wyprzedza ludzkie reakcje, a więc praktycznie nie można przed nim uciec. Ścigany chyba pojął beznadziejność swojej sytuacji, splótł bowiem ręce na piersiach w geście rezygnacji. Jasność i mrok! Paroksyzm destabilizacji wstrząsnął nośnikiem, a tablica kontrolna oszalała od sprzecznych impulsów. Wytrącony z kursu statek powietrzny wykonał zdumiewającą beczkę i jak kamień zaczął spadać w dół, wymijając cudem piętnastą i czternastą gałąź. Na szczęście młodszy TUP-er nie stracił zimnej krwi i po paru sekundach przerzucił na program sterowania ręcznego. Po kolejnej sekundzie wyprostował maszynę i znów przyjął kurs do góry.
– Bydlę użyło cyberłomu! – warknął dowódca.
– Czego? – zapytała posiniała ze strachu panienka z Konwentu Miejskiego, towarzysząca ekipie. (Po co, u licha, wsadzają do załóg takie dupeczki, zaraz pewnie zacznie wymiotować?).
– Cyberłomu – wyjaśnił w miarę spokojnie. – To małe, proste, przyjemne urządzenie, powodujące parosekundowy paraliż systemu komputerowego, a także bezapelacyjne zniszczenie ostatnich zapisów.
– Przecież takie urządzenia są zakazane. Dowódca zdusił śmiech.
– I owszem, dlatego ścigamy takich typów jak ten… „Hobbysta”! – dorzucił z pogardą. – Wróg publiczny numer jeden.
– Dochodzę do szesnastki – powiedział młodszy TUP-er.
– To bez znaczenia, wiesz przecież…
Na pulpicie zapłonęło trójbarwne światełko.
– Służba skończona, służba skończona… Over! Przejmujemy wasze zadanie, ERS przekaże program – powiedział głos z centrum.
– Weźcie zapis z matki, ścigany dysponuje cyberłomem, zniszczył naszą pamięć…
– Sporządźcie w tej sprawie faktogram.
– Okay. Wychodzę.
Zmienili kurs i ruszyli w górę pnia. Po chwili minęli snobistyczną siedemnastkę z jej tarasami i lokalami, następnie osiemnastkę „parkową”, dziewiętnastkę plaż, basenów i wreszcie dwudziestkę – gałąź wyłącznie dla największych szych i multiprofitowców. Wyżej rozciągało się już tylko niebo. Na wysokości dziewiętnastki minął ich nośnik ERT pilotowany przez starego Grooda, który przez najbliższą godzinę miał strzec spokoju i porządku Górnego pnia Numer 11. Natomiast ERS po skończonej służbie ochoczo pomknął w stronę głównej bazy TUP-u. Trade-Union-Police. Nieustraszonej policji związków zawodowych.
– A co się stanie z tym człowiekiem?! – zapytała panienka z KOM-u.
– Zajmie się nim ERT, jeśli wcześniej nasi piesi komandosi go nie dorwą. A to są chłopaki kompletnie bez poczucia humoru.
– Kiedy mają zmianę?
– Za kwadrans. Ale to im powinno wystarczyć. Była godzina 18.30, 5 maja 2188 roku.
* * *
Mart uśmiechnął się, widząc, co się stało z nośnikiem. Nie zamierzał jednak czekać na następny atak. Błyskawicznie zwolnił elektromagnesy butów i ześlizgnął się ze wspornika. Poleciał głową w dół. Gwałtownie zbliżyła się i zgęstniała gigantyczna pajęczyna miasta. Pnie pionowych alei, z których wyrastały obrotowe gałęzie ulic, obrośnięte owocami, czy jak kto woli listowiem mieszkań i punktów produkcji. A wszystko skąpane w słońcu i cieple. Nie opodal dalej, na wysokości czternastki rzucił magnetkotwę, która przyssała się do tworzywa pokrycia. (Oczywiście słowa elektromagnes używamy umownie; był to kompletnie nowy rodzaj tego urządzenia, przyciągający najrozmaitsze, ongiś rzekomo niemagnetyczne tworzywa). Gwałtownie poczęła wysuwać się linka przeciągnięta przez karabińczyk, z opóźniaczem wyhamowującym tempo spadania. Po dwustu metrach Mart znieruchomiał. Teraz mógł wyłączyć silniczek, który zwijając linę, wyciągnął go na dach czternastki. Uniwersnożem przeciął tworzywo pokrycia i warstwy izolacyjne. Potem rozchylił je tak, jak gdyby chciał wypatroszyć wieloryba. Wskoczył do wnętrza. Puszczone tworzywo opadło z lekkim plaśnięciem, po czym masa zabliźniła się sama. O metr obok znajdował się czujnik antyzłodziejski, Mart leciuteńko przygłuszył go cyberłomem. Potem szybko zdjął kombinezon, który po wywróceniu na drugą stronę dał się bez trudu przekształcić w torbę podróżną. Następnie uciekinier zdjął z szyi cyberłom, zzuł ciężkie elektromagnetyczne kalosze i wrzucił wszystko do środka torby, którą zapiął. Niespiesznie wyszedł na komunikadę. Bystrotrotem sunęli nieliczni pasażerowie. Dołączył do nich. Po pięciu minutach znalazł się przy alei pionowej. Podszedł do najbliższego pneumpostu. Wybrał numer przechowalni z jedenastej gałęzi piątego pnia i wystukał indywidualny kod bagażu. Po minucie jego zdeponowana walizka zjawiła się na miejscu, a zbędna torba podążyła do przechowalni. Z kieszeni wyciągnął jedną z doskonale podrobionych plakiet identyfikacyjnych. (Oj, trzeba chyba będzie sporządzić parę nowych), po czym wszedł do windobusu podążającego w górę. Każdy uciekinier pragnąc się ukryć, pojechałby do Korzeni lub Kretowisk. Ale nie Mart. Z rozmysłem wybrał siedemnastkę. Miał tam zresztą pewną sprawę do załatwienia.
* * *
W garderobie cumowniczej Liba spojrzała w lustro. Lustro w rewanżu spojrzało na nią. „Matka Boska Egipcjanka” – tak ochrzczono ją podczas pierwszego dnia pracy w KOM-ie. I przylgnęło. Rzeczywiście, miała urodę trochę cygańską. Podobała się mężczyznom. Mniej sobie samej. Puściwszy cześniki – cztery podobne do chrabąszczy grzebienio-wibratory – w swoje niezwykle bujne włosy, przymknęła, oczy i wróciła myślami do ostatniego rejsu. Jej pierwszego lotu akcyjnego.
Liba były niesłychanie dumna ze swojej pracy w KOM-ie. Załatwiła ją przez duże znajomości, nie bez pomocy Evy, dla której nie było rzeczy niemożliwych. Kochana Eva, nie uwierzy, kiedy jej opowie. To było straszne, ale jakże zajmujące. Naprawdę Libie się udało! Mieć pracę i to tak ciekawą, jak asystowanie operacyjnym grupom TUP-u. Zazdrościły jej tego wszystkie koleżanki. Ileż z nich byłoby szczęśliwymi mogąc tu pracować, choćby raz w miesiącu. Liba, z dwoma godzinami tygodniowo, należała do wyjątkowych szczęściar. Inna sprawa – wiele kobiet godziło się z bezrobociem. Mężczyźni znosili je gorzej. Na szczęście łatwiej też znajdowali zajęcie. Czy to w TUP-ie, czy w którejś ze służb nadzoru, w polityce lub showbiznesie.
Wyjątkowi farciarze znajdowali pracę w Programach Kosmicznych lub w służbie granicznej.
– Oto sukces tej cholernej ekonomii! – Libie ciągle przypominał się głos ojca, który zdenerwowany czymkolwiek, wsiadał na swego ulubionego konika i uspokajała go dopiero puszka solidnego syntetycznego piwa o niepowtarzalnym aromacie Pilsnera. Wyratowali go dwadzieścia lat temu, gdy automaty zastąpiły ostatnich barmanów. – I komu to przeszkadzało? – darł się stary Rynn.
Ano, przeszkadzało. Automatyczny barman był tańszy i sprawniejszy, bardziej nowoczesny. A społeczeństwo hołdujące zasadzie optymalizacji nie miało już wyboru. Kolejne rządy dochodziły do władzy pod hasłem skracania czasu pracy. Następnie je przelicytowywały. Na każdym kroku automaty okazywały się lepsze, tańsze, wydajniejsze. Opłacało się dawać ludziom zasiłki, byle tylko nic nie robili, nie utrudniali, nie psuli.
Jeżeli w ogóle zostało coś do roboty, należało to zawdzięczać politykom z ugrupowania „Bordowych”. Zorientowali się w porę, że całkowite pozbawienie człowieka zajęcia wpędza go w permanentny stres, wywołuje głębokie frustracje, zwiększa przestępczość bez powodu i choroby psychiczne. Toteż ustalono pewne robocze minimum, aby większość mogła być raz w tygodniu, miesiącu lub kwartale przydatna społecznie. I choć było z tym więcej kłopotu niż pożytku, konflikty zelżały. Ba, pozwolono również starym jajogłowcom bawić się w naukę, twórcom tworzyć, kompozytorom komponować, chociaż wiadomo, że osobniki nawet o talencie Rembrandta czy Mozarta przegrywają z byle maszyną typu GENIO.
Nie wszyscy się z tym godzili. Ale posiadacze pracy skrzętnie bronili jej ze wszystkich sił. Związki Zawodowe, chroniąc swych członków, powołały nawet policję (TUP), której zdaniem było tropienie wszystkich podejrzanych o pracę „na czarno” i surowe karanie sprawców. Oczywiście „na czarno” mogli pracować tylko maniacy, ponieważ konkurencja automatów czyniła taką działalność wręcz charytatywną.
Ale kryminaliści żerowali na snobach. I mimo, że pedikiurzystka – człowiek, pod względem sprawności miała się do automatu jak maczuga do lasera, wiele elegantek za cel stawiało sobie obchodzenie przepisów i korzystanie z usług tych niekonwencjonalnych amatorek. Konwencjonalnych też żyło parę (choćby dla KONWENTU KONWENTÓW), ale te znów były tak pioruńsko drogie, że nawet w rodzinie Miliardników portfel pocił się na samą myśl o takim wydatku.
Tymczasem do garderoby zajrzał Mennarr.
– Hej, maleństwo! – zawołał i wszedł bezceremonialnie. Liba poczuła gęsią skórkę. Nigdy nie potrafiła zrozumieć takich obleśnych typów, jak ten wiecznie spocony albinos. Jak można było być erotomanem w dobie rozkwitu technik holo i biowizji, gdzie cielesne obcowanie z fantomami mogło zadowolić najbardziej wyrafinowane gusty seksualne. Ponadto, jako dobrze sytuowany urzędnik TUP-u, Mennarr miał dość środków zarówno na wiwki, jak i dziwki.