Литмир - Электронная Библиотека

17. Autor

Inspektor Tim, tajny agent grupy A-12, czul się marnie. Fizycznie wyczerpywała go Zuzanna, żadnej zaprawy przecież w tym względzie nie miał, a psychicznie dławiło go poczucie bezsilności. Od trzech miesięcy, to znaczy od chwili, gdy szef Super Secret Service uczynił go odpowiedzialnym za tę robotę, jego postępy były więcej niż skromne. Nie lepiej wiodło się sierżantowi Bobowi i Mike’owi. Daremnie penetrowali środowiska wizjonersko-apokaliptyczne we wszystkich większych ośrodkach obu kontynentów, grając przewybornie rolę nawiedzonych proroków. Jak dotąd nie natrafili na nikogo z poszukiwanych, których zdjęcia i portrety z wyobraźni wżarły się w ich mózgi mocniej niż korozja w rurę kanalizacyjną.

Piętnaście dni upływało od momentu, gdy Tim związał się z Zuzanną, osiemnaście od przybycia do Wielkiej Depresji, i nadal dreptali w miejscu.

Czwartek był dniem wyjątkowo nieudanym – rano pokłócił się z Zuzanną na temat pism pornograficznych, które zdecydowanie potępiał, a Zuzia uwielbiała (w paru zabłysła swego czasu jako bohaterka), koło południa zapłacił mandat za złe parkowanie, a na „podwieczorku z orgią” – imprezie organizowanej w „Szalejowej Dolince” z udziałem tłumów wykolejonej młodzieży, pomylił wersety ze swych psalmów.

– Jutro skorzystam z zastrzeżonego telefonu i przekażę szefowi nasze zdanie o bezcelowości akcji – zdecydował o dziesiątej wieczór, na krótkiej odprawie z Mike’em i Bobem, która odbywała się w wesołym miasteczku.

– Nie będzie zadowolony – powiedział Bob. – Pośle nas do diabła!

– Albo na placówkę – westchnął Mike, który niejedno w życiu przeżył.

– A zatem, co robimy, dajemy sobie jeszcze trzy dni czasu? – spytał Tim.

Zgodzili się większością głosów. I każdy ruszył w stronę swej kwatery.

Tim minąwszy rozbitą beczkę śmiechu i tunel grozy, w którym okoliczni mieszkańcy urządzili sobie szalet, wyszedł na ulicę. Kilkadziesiąt metrów i już znajdował się w pasażu centrum handlowo-rozrywkowego. Późna pora wyludniła deptak, tylko wiatr pędził strzępy gazet, w których można było wyczytać nagłówki: „Postęp nie przejdzie” lub „Militaryzm nadzieją ludzkości”. Dwóch pijanych obywateli walczyło o wstęp do pubu, ale barczysty portier odmawiał wpuszczenia, argumentując, że nie mają krawatów.

Idąc opustoszałą ulicą Tim dostrzegał na witrynach rozmaite wywieszki: – „Z powodu awarii striptizerki program odwołany” lub „Wyszedłem na giełdę”, czy też „Konsument ma prawie zawsze rację”. Tuż za pornoshopem stała długa kolejka po darmowe hamburgery z Armii Zbawienia, zaś większość taksówek stojących pod hotelem miała tabliczki: „Wyłącznie do Park Square”, „Zjeżdżam na bazę” albo „Jadę tylko za franki szwajcarskie”. Zaczął siąpić dokuczliwy deszczyk. Tim zwyczajem tajniaków zamierzał postawić kołnierz, atoli zorientował się, że żakiet proroka nie posiada takowego, i dał spokój. Zziębnięty ruszył w stronę hotelu. Dookoła tańczyły neonowe feerie świetlne, rozbierały się wielometrowe panienki, kusiły reklamy środków piorących i sypały się monety z napisem „Październik m…cem osz…ę…zania”.

– Ech, źle się dzieje z tym szczytowym stadium kapitalizmu – pomyślał agent.

– Masz ognia? – zacharczał nagle głos z boku.

Przypalił machinalnie, prawą rękę zachowując na wszelki wypadek do odparcia ataku. W płomyku zapalniczki błysnęła śniada twarz palacza… Nagły skurcz targnął sercem policjanta. Nie dał po sobie niczego poznać, ale gdy przypalający odwrócił się, poszedł za nim z gorliwością myśliwskiego wyżła. Parę miesięcy czekał na ten moment. Miał przed sobą rozłożyste plecy osobnika o pseudonimie Ezechiel, jednego z pięciu bohaterów listy, którą otrzymał u zarania całej akcji. Znał również kryptonimy pozostałych – Jonasz, Eklezjasta, Hiob, Daniel… Szósty pozostawał na razie nieosiągalny, choć przynajmniej jego miejsce pobytu było ustalone.

* * *

Ezechiel najwyraźniej nie zauważył, że jest tropiony, chyba w ogóle nie brał pod uwagę tej możliwości, nie zachowywał żadnej ostrożności, szedł krokiem energicznym, pewnym. Zamiast jednak kierować się w stronę rozrywkowego centrum, jak przypuszczał Tim, pomaszerował w kierunku wysokich domów mieszkalnych. Dotarłszy na miejsce obejrzał się i pewnie wszedł do budynku oznaczonego numerem 6. Portier poderwał się na jego widok, po czym nagle przysiadł, zgarbił się, a następnie osunął na blat, jakby ukąszony przez niewidocznego węża. Ezechiel wsiadł do windy. Gdy zasunęły się drzwi dźwigu, Tim podskoczył do wejścia. Niestety, szklana tafla została już zablokowana. Tim przycisnął dzwonek, ale portier nawet nie drgnął. Wyważenie pancernej szyby było przedsięwzięciem niewykonalnym, pozostawało tylko czekać. Cyferki; zapalające się ponad drzwiami windy wskazywały, że dojechała do najwyższego piętra. Tim odszedł od zamkniętych drzwi i cofnął się kilkadziesiąt metrów. Miał teraz przed sobą cały, w większej części mroczny wieżowiec (ta cholerna oszczędność energii), za plecami był park, a w pewnej odległości Mega Building. Tymczasem na najwyższym piętrze bloku, w oknie klatki schodowej błysnęło światełko, potem zgasło i zapaliło się powtórnie. Krótko, długo, krótko, długo… Tim natychmiast przypomniał sobie alfabet Morse’a wyniesiony z czasów skautowskich:

„Za-łat-wio-ne, Je-re-my, go-to-we”.

Dla Tima stało się teraz wszystko jasne. Piątka pozostawała w kontakcie z mieszkańcem dachu. A więc jednak! Kiedy Ezechiel ponownie znalazł się na dole, Tim podszedł do niego jak kot.

– Ręce do góry, policja!

Ale czy ton był nieprzekonujący, czy pora nieodpowiednia, dość, że specjalista od kodu Morse’a uskoczył jak piłka i znikł za występem muru.

– Stać, stać, bo będę strzelał! – regulaminowo uprzedził zbiega Tim. Tamten jednak lekceważył sobie wszelkie ostrzeżenia. Sadził wielkimi susami, klucząc zarazem jak zając w rżysku.

– Trudno – pomyślał Tim, unosząc colta. Bang! Bang!

Ten drugi strzał był już zbyteczny. Ezechiel z szeroko rozrzuconymi rękami leżał w poprzek rynsztoka, z wyrazem dziwnej satysfakcji w rozwartych oczach. Przeszukanie kieszeni niewiele dało, poza gazem paraliżującym w aerozolu (jego działanie poznał na sobie nieszczęsny portier), była jeszcze latarka, mały pistolet i chyba przez zapomnienie gruszka z kluczem hotelowym pokoju numer 341. Hotel nosił nazwę „Finisz”. Aha, w wewnętrznej kieszeni obok zwitka pieniędzy, dłoń gliny wymacała książeczkę niewielkiego formatu. Było to „Objawienie św. Jana” znane pod popularnym tytułem – „Apokalipsa”.

15
{"b":"89370","o":1}