Zanim jeszcze ciało Ezechiela zdążyło wystygnąć na dobre, Tim za pomocą krótkofalówki zebrał swoją trzyosobową grupę. Przy czym pod określeniem „swoja” kryło się coś dwuznacznego. Nominalnie Tim był szefem, ale miał świadomość, iż obaj podlegli mu funkcjonariusze kontrolują jego posunięcia, informując o wszystkim przełożonych. (Szef SuSeSu wie, jak organizować ludzi na zasadzie ograniczonego zaufania). Zespół prezentował się malowniczo: ogromny Murzyn – Bob, chuderlawy Mike z niewątpliwą domieszką krwi indiańskiej i bladolicy Tim dopełniali się jak klocki w kolorowej układance. Łączyły ich obszarpane kostiumy „dzieci bożych”. Były inspektor błyskawicznie wprowadził kolegów w sytuację i skromnie przyjął gratulacje współpracowników.
– Czy Ezechiel coś zeznał? – zapytał Mike, nie przestając żuć gumy. Zawsze musiał ruszać szczękami. A gdy brakowało balonówy, żuł przekleństwa.
– Nic nie zeznał i nie zezna – odrzekł Tim. – Niestety, strzelam za celnie. Wiemy jednak, gdzie szukać tych ptaszków – uniósł gruszkę z kluczem: Hotel „Finisz”.
– A ja nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie dorwiemy tego cwaniaczka z dachu. Po tym, co mówiłeś o sygnałach Morse’a nie ma wątpliwości, że jest w kontakcie z apokaliptykami. Zróbmy desant i podduśmy go! – podniecił się Mike.
– Mamy za mało konkretnych dowodów – zaoponował Tim. – Wszystko opiera się wyłącznie na domniemaniach, poszlakach, domysłach… Poza tym jest z nimi Sonia, co stanowi poniekąd jego puklerz…
– Jedźmy więc do hotelu „Finisz” – mruknął Bob. – Dla niepoznaki proponuję ruszyć jakimś kradzionym wozem…
– OK! – zgadza się były inspektor. Nie ma zresztą innej koncepcji. Nadal nie wie, jak dopaść przeciwnika ukrytego na „dachu”. Chyba, żeby apokaliptycy złożyli jakieś zeznania obciążające Jeremiasza. Na razie trudno jest cokolwiek zrobić – Sonia, jako pełnoletnia, nie może być sprowadzona do domu siłą, pustelnik-dachowiec w świetle obowiązującego prawa jest czysty. A że związał się z sektą apokaliptyków, powstałą jako odprysk gminy samobójców? No cóż, na żadnym z piątki proroków nie ciążyły zbrodnie, w orgii śmierci w Księżycowej Osadzie na Saharze nie brali żadnego udziału. A że wieszczyli koniec świata? Cóż, na ten temat lamentuje tyle sekt, bractw i stowarzyszeń, że starczyłoby nie na jeden, a na tysiąc kataklizmów. Gdyby nie zielona teczka, która pewnego dnia znalazła się na biurku Szefa Super Secret Service, w ogóle nie podjętoby żadnej akcji.
Tymczasem Bobowi bez trudu udaje się uruchomić jakiegoś starego chevroleta. Ruszają. Do hotelu położonego na odległym przedmieściu mają przeszło czterdzieści kilometrów. W trakcie drogi zaczyna świtać. Spoza gór okalających skalistym wieńcem Wielką Depresję wschodzi słońce, zapowiadając skwarny dzień. Tim z pewnym wzruszeniem myśli o małej Zuzannie oczekującej go w hotelu „Minerwa”.
„Pewnie się o mnie niepokoi, maleństwo. Była cały dzień na kursie, dostała nawet piątkę…”
Oto i hotel „Finisz” – nieforemny, kryty saidingiem pawilon, położony opodal wjazdu na autostradę. Chłopcy zostają na ulicy, a Tim wkracza do recepcji i budzi recepcjonistę… Podaje się za apokaliptyka i pyta o Ezechiela, opisując dość barwnie jego powierzchowność.
– Tak, mieszka tu razem z czterema kolegami… Bardzo przyjemni studenci teologii. Płacą regularnie! Pokoje 34, 5 i 6, 7… – informuje go łysy kurdupel, ledwie wystający zza kontuaru.
Tim wbiega na schody, odbezpieczając broń. Kopnięciem wyważa drzwi. Niestety, pokój jest pusty. Tak samo trzy następne. Kiedy dołączą partnerzy, rewizja wykryje jedynie kufer wypełniony – rzecz znamienna – pięcioma bardzo grubymi futrami, zupełnie nieprzydatnymi w ciepłym klimacie Wielkiej Depresji. Wracają przygnębieni.
– Chyba zapomniałeś mi powiedzieć, że koledzy wypuścili się gdzieś na noc – zwraca się Tim do łyska krasnala.
– A rzeczywiście, zupełnie zapomniałam. Wychodzili przed świtem na medytację.
– Wie pan gdzie?
Recepcjonista milczy i zerka niespokojnie na trójkę obszarpańców.
– Jesteśmy również badaczami Pisma – szczerzy zęby inspektor.
– Będziemy niepocieszeni, jeśli nie nawiążemy kontaktu z naszymi braćmi w Panu. – Tu wyciąga przygotowany banknot. Nominał jest wystarczający, by człowieka kupić, a nie rozpaskudzić. – Gdyby był pan tak uprzejmy dać nam znać, gdy wrócą… To jest nasz telefon.
– Czy ma pan też jakieś świątobliwe imię? – pyta mężczyzna, chowając skwapliwie banknot.
– Oczywiście, brat Abakuk – odpowiada z uśmiechem Tim.
– Tylko proszę nic nie mówić o naszej wizycie pańskim gościom, chcemy im zrobić miłą niespodziankę.
Ledwo zamykają się za nimi drzwi, recepcjonista szybko przeciera oczy i wykręca jakiś numer.
– Byli tu tacy trzej, wyglądali na przebranych gliniarzy. Ale słabo węszyli. Ich szef podał nawet swój numer 347-78-91, wewnętrzny 621. Sprawdziłem, to jest hotel „Minerwa”.