Zuzanna nigdy nie zadawała pytań. Nawet do głowy jej nie przyszło, by zagadnąć Tima o broń, która w całej swej zabójczej agresywności leżała pośrodku hotelowego dywanu. Ale pseudoprorok był zupełnie innym człowiekiem niż Walter. Zamachał bezradnie rękami, spiekł raka i spuszczając oczy, rzekł:
– Teraz wiesz wszystko. Jestem gliną.
Dziewczyna przyjęła informację do wiadomości. Podobnie jak nie poruszyłoby jej oświadczenie: „Jestem krokodylem” albo: „ jestem płatnikiem podatku wyrównawczego”, atoli Timowi wydało się, że to wyznanie jej nie wystarczyło. Powtórzył więc:
– Jestem parszywym policjantem, udaję zwariowanego hippisa, bo wymaga tego moje zadanie. Ze względu na tajemnicę służbową nie mogę niestety powiedzieć nic więcej. A w ogóle, to muszę iść do pracy.
– Pójdę z tobą!
– Wykluczone, udasz się na kurs kroju i szycia, który zaraz ci załatwię.
– Okay, jeśli sobie tego życzysz.
Tim nie znał się na kobietach, wyjąwszy koleżanki z sekcji specjalnej, których ciała poznał niezbyt dokładnie na zajęciach dżudo. Policjantem został tylko dlatego, że tak chciał ojciec, funkcjonariusz, którego spłodził również policjant, syn policjanta… Kto wie, czy cała jego rodzina nie wywodziła się od owego aniołka, który w raju pierwszy zakapował Adama i Ewę. Nie ulega bowiem wątpliwości, że już w okresie wędrówek ludów praszczur Tima rozpoczął niewdzięczną służbę dla społeczeństwa i dzięki swej inteligencji stał się ulubionym tematem kawałów krążących w hordzie. Cień munduru wisiał zatem nad chłopcem od kołyski. Już jego dziadek po pracy pozwalał malcowi bawić się służbową pałką i gładził płową głowinę, mówiąc:
– Jak dobrze pójdzie, może kiedyś zostaniesz, wnusiu, Ministrem Spraw Wewnętrznych.
Chłopiec kiwał głową i martwił się, ponieważ jego prywatnym marzeniem była kariera buchaltera, czyli księgowego. W rzadkich chwilach, gdy rodzina przestawała go musztrować, zamykał się w schowku na szczotki i tam, z latarką w ręku, dokonywał zawiłych obliczeń. Raz był kalkulatorem ogrodu zoologicznego i przeliczał zapotrzebowanie 1897 lokatorów na białko, kiedy indziej dochodził do przerażającego wniosku, że skoro każdy ma czworo dziadków, ośmioro pradziadków, szesnaścioro prapradziadków, to ludzkość około roku tysięcznego musiała wynosić wielokrotnie więcej niż wynosiła.
Sztywno wpojone zasady moralne nie pozwalały mu na kontakty z płcią przeciwną.
– Nadejdzie czas, założysz rodzinę i rozpoczniesz pożycie – mawiała matka, gdy prosił ją, by pozwoliła mu na udział w prywatce.
Tak wykuta niewzruszona moralność uczyniła go niezastąpionym w pracy, która niesie ze sobą tyle pokus. W obyczajówce był surowy jak Katon, w sekcji narkotyków nieprzekupny jak Robespierre, a gdy rzucono go do działu zwalczającego przestępczość gospodarczą, zatrzęsła się wszechwładna mafia, kontrolująca rejon Wielkiej Depresji.
Tim uporał się z gangami w sposób godny pozazdroszczenia, nie przyjął ofiarowanych kwot, oparł się naciskom i nie zwiodły go czułe słowa Rosanny, pierwszego ciała szajki. Posadziwszy wszystkich, których należało posadzić, nie wykluczając paru osób wysoko postawionych, jak zwykle udał się do swego szefa rezydującego na ulicy Przejściowych Trudności, róg Wielkiego Kryzysu.
Dzień był akurat świąteczny, młodzież z okolicznych ulic przygotowywała się do parady. Nastolatki mocowały się z transparentami, na których łopotały hasła „Kapitalizm twoim przyjacielem” bądź „Miliarderzy Awangardą Partii Demokratycznej”. Tim wszedł na schody i już zamierzał zadzwonić w umówiony sposób, znany tylko grupce najbardziej zaufanych pracowników cywilnych, gdy jak spod ziemi wyrósł przed nim mężczyzna w marynarce.
– Inspektor Tymoteusz? – zagadnął.
Policjant potwierdził.
– Poproszę za mną.
Zza zakrętu wyłonił się czarny cadillac. Tim wsiadł bez słowa, wychodząc z obowiązującego założenia: im mniej pytań, tym dalej zajedziesz. Ale nie zajechali daleko. Zresztą trudno było trafnie ocenić, dystans mając zawiązane oczy. W pewnym momencie samochód się zatrzymał, coś zgrzytnęło i fotel począł się zapadać.
Czyżby winda towarowa?
Kiedy zdjęto wreszcie nieprzyjemną opaskę, budzącą niemiłe skojarzenia z egzekucją, Tim znajdował się w niedużym pomieszczeniu bez okien, z jednym biurkiem. Siedział za nim znany z telewizji mężczyzna o twardych rysach i charakterystycznie wysuniętej szczęce. Ciarki przeszły po plecach inspektorowi, różne bowiem krążyły pogłoski o super sekretnych służbach, tworzących w organizmie kraju zupełnie nieznany obieg. Jeśli bowiem prasa była systemem nerwowym, gospodarkę można było porównać z układem krwionośnym i limfatycznym, to Super Secret Service była niewątpliwie gruczołem produkującym adrenalinę – czyli strach. Tim, dotychczas pracownik sekretnej służby bez przydomku super, zrozumiał, że spotyka go olbrzymie wyróżnienie.
– Nikt pana nie widział, kiedy pan się tu udawał? – zapytał Człowiek zza Biurka.
– Chyba nie.
– Wykona pan nasze rozkazy?
– Według rozkazu!
– W porządku. To właśnie chciałem wiedzieć.
Człowiek noszący w krajowej hierarchii numer, powiedzmy, jednocyfrowy, przycisnął jakiś guzik. W drzwiach stanęli dwaj niechlujni osobnicy, przy których rodzina Mansona mogłaby uchodzić za patriarchalne dziewiętnastowieczne stadło.
– To sierżanci Bob i Mike, to jest inspektor Tim. A tu macie potrzebne materiały.
Ściana rozstąpiła się, ukazując obszerny ekran, jednocześnie z gładkiej tapety wysunęła się szufladka zawierająca trzy teczki.
– Tu znajdziecie wszystko – mówił Człowiek zza Biurka. – Trzy pozornie nie związane ze sobą sprawy – być może absolutnie nieważne i nieistotne. A być może o ogromnym znaczeniu. Waszym obowiązkiem będzie ich sprawdzenie. W tym celu będziecie musieli działać pod przykrywką, poza strukturami oficjalnymi, bez wsparcia… Jeszcze dziś, inspektorze, w stołówce policyjnej wdacie się w bójkę o kobietę z waszym dotychczasowym zwierzchnikiem i zostaniecie dyscyplinarnie zwolnieni. Tu jest klucz od s ejfu na dworcu Stephensona. Tam znajdziecie kostiumy i wszystko, co będzie wam potrzebne do dalszej działalności. Aha, tu jest numer telefonu, z którego możecie skorzystać tylko w wypadku najwyższej potrzeby. Raz! Poza tym będziecie absolutnie sami, zdani na siebie. Nikt nie udzieli wam pomocy ani wsparcia. Myślami jednak będę z wami… A teraz wypijmy za pomyślność.
Znów poruszył przyciskiem i z blatu wyłonił się karabin maszynowy.
– O przepraszam, pomyliłem się! – powiedział boss. Nacisnął jeszcze raz jakiś detal i teraz pojawiła się butelka doskonale zamrożonego szampana i cztery kieliszki. Strzeliło.
– Życzę wam niepowodzenia. – Człowiek zza Biurka uśmiechnął się gorzko. – Bo jeśli moje obawy się potwierdzą, niech Bóg ma nas w swej opiece!
Cały ten fragment życiorysu przeleciał Timowi przez głowę, kiedy wpatrywał się w piwne oczy Zuzanny. Dziewczyna ubierała się powoli…
– Właściwie to mogę ci powiedzieć, czym się zajmuję – zwalczam kradzieże kieszonkowe wykolejonej młodzieży – skłamał.
– Kurs kroju i szycia, to może być bardzo interesujące – powiedziała Zuzia, nawiązując do jego wcześniejszej propozycji.